Czytanie dokumentów

Leszek Szaruga


Dokument to nie tylko tekst. Pismo czasem za−pisuje, co znaczy też: zamazuje, zaciemnia to, czego dotyczy. Rzeczywistość ukryta jest za pismem. I dlatego należy dokumenty traktować z nieufnością, nie dać się im zwieść, czasem skupić się raczej na tym, czego w nich nie ma, niż na tym, co w nich jest.

Jedna z moich studentek przyniosła mi fragmenty swojej pracy poświęconej pewnej miejscowości na Pomorzu i przemianom, jakim ulega po roku 1989. Temat interesujący, będący sondą w prowincjonalny wymiar transformacji, która w różnych częściach kraju wyglądała przecież odmiennie. A że miejscowość ma swą historię, sięgającą w dość dawne epoki, studentka pilnie przestudiowała materiały, które zdołała na ten temat pozbierać. Pracowicie spisała z nich wszystko, co w nich znalazła. O tym, czego nie znalazła, nie pisała. Nie pisała też o tym, dlaczego nie znalazła tego, co tam zostało pominięte z tego prostego powodu, że urodzona już u progu nowego tysiąclecia nie uświadamiała sobie, iż dzieje owego miasteczka niekoniecznie musiały być tylko polskie. Nie było więc mowy o bogatych tradycjach niemieckich owej miejscowości, słowa nie było o ważnej roli, jaką odgrywała tam niegdyś liczna mniejszość żydowska, zaś obecność współcześnie nielicznych, lecz jednak obecnych mieszkańców pochodzenia ukraińskiego czy greckiego w najmniejszej mierze nie pobudziło jej badawczej czujności: ot są, i już, a skąd się wzięli, nieważne.

Studentka bazowała na dokumentach i do głowy jej nie przyszło, że mogą one, miast dawać świadectwo prawdzie, ową prawdę fałszować. Nie zastanawiała się nad tym, dlaczego niemiecka historia wyparowała. Nie zadała sobie pytania o to, skąd Ukraińcy nad Bałtykiem. Fakt – nie ta odległa historia była podstawowym tematem jej pracy. Ale przecież w jakiejś mierze była dla tego tematu ważna, tym bardziej, że jednak istotne było dla autorki, iż jej dziadkowie, a i wielu innych mieszkańców tego rejonu, pochodzili z Wileńszczyzny. Nie dochodziła jednak, dlaczego akurat tu się znaleźli, wolna była od literackiego romantyzmu kresowego, co pozwoliło mi zdać sobie sprawę, jak bardzo się ta żywa jeszcze dla mnie historia powoli zaciera i że to, co dla mnie oczywiste, dla moich studentów wymaga nieraz bardzo szczegółowych przypisów. Nie musiałem zresztą długo owej magistrantce tłumaczyć, dlaczego powinno ją zainteresować to, czego w dokumentach nie znalazła – to bystra dziewczyna, rzecz w tym, że zderzyła się z zupełnie inną perspektywą widzenia, w zasadzie nie tak znów trudną do odnalezienia, lecz nie dla tych, którzy zupełnie pozostają poza jej zasięgiem. Nie chcę tu narzekać na studentów, ich brak oczytania, niezdolność postrzegania świata inaczej niż ich tego uczono w szkole – większość taka była, jest i będzie, trzeba to przyjmować z dobrodziejstwem inwentarza. Dzięki Bogu są też i inni, nie tylko bystrzy, ale i zapaleni do tego, czym się zajmują.

To doświadczenie jednak uświadomiło mi, jak wielką i trudną pracę wykonał Andrzej Friszke, którego tom poświęcony wydarzeniom marcowym z roku 1968 właśnie przeczytałem. Przyznam, że dziwnie się czyta rozprawy, w których jakaś przynajmniej część mojej biografii okazuje się już zamierzchłą historią. Ale niezależnie od tych odczuć ciekaw byłem, jak w tej pracy odczytywane są dokumenty tamtego czasu, przede wszystkim materiały ubeckie i protokoły przesłuchań. O tych ostatnich co nieco wiem, gdyż uczestniczyłem, jako obiekt, w ich, jak to się uczenie określa, wytwarzaniu.

Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi to książka mogąca budzić dyskusje – była już zresztą omawiana, czasem krytycznie – ale pod jednym względem jest to przedsięwzięcie szczególnej wagi. Friszke pokazał, jak należy rzetelnie czytać dokumenty, potrafił je rozpatrywać w szerszym kontekście, wzajem ze sobą konfrontować, przeprowadzać śledztwo w sprawie śledztwa. Chodzi mi przede wszystkim o rozdziały, które relacjonują sposób zbierania przez ubeków materiałów w czasie przesłuchań aresztowanych studentów w marcu 1968. Zasada, iż nie należy ufać samemu gołemu tekstowi, okazała się niesłychanie ważna. Właśnie dzięki temu można było postawić nie tylko pytania o to, co, kto i kiedy w śledztwie powiedział, ale też sam tekst wypowiedzi oczyścić z naleciałości narzuconego przez ubecję języka. Sam będąc wówczas przedmiotem obróbki po kilkunastogodzinnym przesłuchaniu nie byłem w stanie – a i byłem zbyt naiwny, by to wychwycić – zwrócić uwagi przy podpisywaniu protokołów na drobne przesunięcia znaczeń, w wyniku których np. zwykłe znajomości otrzymywały miano „kontaktów”.

Byli oczywiście wśród nas tacy, którzy od początku odmawiali zeznań, ale to była grupa nieliczna – wtedy przecież nie było jeszcze pożytecznej później broszurki instruktażowej Obywatel a służba bezpieczeństwa. Każdy obierał więc jakąś strategię zeznań. Ale oczywiście w protokołach przesłuchań nie ma kontekstu, w jakich się odbywały: szantaży, gróźb dotyczących rodziny i osób najbliższych, czasem bicia. Tego przecież nie spisywano. Friszke, w miarę możliwości, te właśnie okoliczności uwzględnia, a nawet sprawdza w rozmowach z zainteresowanymi. To sprawia, iż mamy do czynienia z książką uczciwą, stanowiącą dla przyszłych badaczy ważny punkt odniesienia, ale i lekcję metodologiczną, nie do przecenienia.