Bibliotekarz ze stetoskopem

Henryk Hollender


Moja uczelnia dzieli swój personel, całkiem zrozumiale, na nauczycieli akademickich i administrację. I przy dychotomicznym podziale miejsc na podziemnym parkingu samochodowym nigdy nie wiadomo, gdzie powinien stawać bibliotekarz dyplomowany. Oczywiście nigdy dosyć koleżeńskiej solidarności – jest jasne, że bibliotekarz taki powinien stawać przy bolidach innych bibliotekarzy i nie przejmować się statusem nauczyciela akademickiego, który daje mu ustawa.

Dla władz uczelni bibliotekarze są administracją, bo personel biblioteczny nie jest na tyle liczny, żeby tworzyć trzeci stan, choć tworzy go nieformalnie w bezprzymiotnikowych i pięciogwiazdkowych uniwersytetach. Ale jeśli „biblioteka” to nie nauczycielstwo, to co zrobić z bibliotekarzami dyplomowanymi? Najłatwiej nic. Jeśli trzeba zadośćuczynić wymogowi dokonania oceny okresowej takich pracowników, to lepiej naciągnąć poza granice przyzwoitości pojęcie publikacji, konferencji, dydaktyki, niż wymyślić dla takiej garstki odrębne kryteria. Może zresztą kryteria zostały gdzieś wymyślone, ale nie widać, żeby przykład okazał się zaraźliwy.

Rozporządzenie ministra nauki i szkolnictwa wyższego z dnia 21 sierpnia 2006 r. w sprawie kandydatów na dyplomowanego bibliotekarza oraz dyplomowanego pracownika dokumentacji i informacji naukowej mówi tylko o predyspozycjach i dorobku kandydata. Czym się zajmuje gotowy bibliotekarz dyplomowany – nie mówi nikt. Znamienna jest tu sekwencja artykułów Prawa o szkolnictwie wyższym, które najpierw tworzy „dyplomowanych bibliotekarzy oraz dyplomowanych pracowników dokumentacji i informacji naukowej” jako czwartą (po pracownikach naukowo−dydaktycznych, dydaktycznych i naukowych) grupę nauczycieli akademickich, a następnie gubi ich po drodze, zaniedbując określenia ich obowiązków. Obowiązki innych nauczycieli wymieniane są w art. 111 i 112, przy czym pierwszy mówi jeszcze o pracownikach naukowo−dydaktycznych i dydaktycznych, drugi zaś już na powrót o „nauczycielach akademickich”. Jeśli potraktować poważnie art. 111, to trzeba się zgodzić, że bibliotekarz dyplomowany może uczestniczyć w pracach badawczych, ale tylko w uczelni zawodowej (ust. 5). Jeśli zaś podobnie zinterpretować art. 112, to należy przyjąć, że do zadań bibliotekarzy dyplomowanych zatrudnionych w uczelni medycznej należy „udzielanie świadczeń zdrowotnych”. Tu już zdecydowanie ustawodawca zapomina, że w akademii medycznej nauczycielami akademickimi mogą być nie tylko medycy; wykładający tam filozof czy socjolog także w tym dokumencie gania ze stetoskopem.

W art. 113 mamy jeszcze wyliczenie stanowisk, na jakich można zatrudniać bibliotekarzy dyplomowanych, po czym ustawa na dobre rozstaje się z tym niekompletnym jestestwem, jeśli nie liczyć art. 117, który zapowiada określenie „warunków, jakie powinien spełniać kandydat na dyplomowanego bibliotekarza” oraz „warunków awansowania” takowego przez ministra. Ale tam już zaglądaliśmy, koło się zamyka. Tradycja była taka, że bibliotekarz dyplomowany to odpowiednik doktora. Jak odpowiednik, to czemu nie doktor? Kandydat na bibliotekarza dyplomowanego musi mieć dwie publikacje w czasopismach recenzowanych i to jest nie lada jaki wymóg, który wszakże bynajmniej nie niweluje przepaści, jaka dzieli go od stałej pracy nauczycielskiej i badawczej. Z drugiej strony i przebieg dyskusji nad projektem Rozporządzenia, i p. 4) art. 117 wyraźnie zdradzają nam troskę interesariuszy tych przepisów, by bibliotekarz dyplomowany nie był podróbką uczonego, ale pracownikiem o najwyższych kwalifikacjach praktycznych.

W żadnym ogłoszonym obecnie dokumencie, związanym z reformą szkolnictwa wyższego, bibliotekarze dyplomowani już nie występują. Niedyplomowani zresztą też nie. Ani uczelniane systemy biblioteczno−informacyjne. Może nikt nie widzi potrzeby, by tam cokolwiek zmieniać. Niekonsekwencje bieżącej legislacji przenikną wówczas do nowej. Pytanie, czy wywoła to większy wstrząs niż trudności z przydziałem miejsc parkingowych.

Głosów samych bibliotekarzy też raczej nie słychać. Może w ogóle nie sądzą, by mieli do odegrania w tej reformie jakąś rolę. Nie ma też raczej refleksji nad tym, dlaczego tak znaczny udział w przedsięwzięciach modernizacyjnych naszych uczelni, takich jak tworzenie bibliotek cyfrowych, szkolenie użytkowników informacji czy agregacja niezbędnych danych bibliometrycznych – mają dziś pracownicy o mniejszym stażu, którzy jeszcze nie zdążyli wystartować do swojej „dyplomacji”, w tym i tacy, którzy nie chcą się już uczyć „problemów z zakresu organizacji nauki i kultury oraz ogólnych problemów dotyczących bibliotekoznawstwa, bibliologii, informacji naukowej, archiwistyki lub muzealnictwa”, co § 7 Rozporządzenia przewiduje jako rdzeń części ogólnozawodowej egzaminu. Miast „organizować kulturę”, bibliotekarze tacy mogliby popracować zespołowo nad tworzeniem zasobów edukacyjnych i polityki informacyjnej uczelni. To się nie zrobi samo. Jeśli reforma odbędzie się bez bibliotekarzy, trudno będzie uwierzyć, że ma ona całościowy i głęboki charakter. Jeśli ma się odbyć z nimi, to faculty status trzeba im dawać właśnie za ten udział.