Nowoczesność na wyrost

Piotr Müldner-Nieckowski


Kiedy pojawiły się pierwsze CD−ROM−y z komputerowymi słownikami i encyklopediami, zapanował entuzjazm. Każdy wydawca chciał do swojej książki dodać taki krążek, bo to było supernowoczesne. Niektórzy postawili wyłącznie na publikacje elektroniczne i dzisiaj tego żałują. Wydali na to dużo, a efekty są mizerne. Szczyt powodzenia przypadł na lata 2000−2003 i krzywa zaczęła opadać. Rynek zareagował produkcją elektronicznych przeglądarek zdjęć i filmów. Trzymają się odtwarzacze dźwiękowe, ale inne formy elektronicznych wydań i odtwarzaczy podupadają. O przewidywanym burzliwym rozwoju na razie nie ma mowy.

Wgrane do komputerów programy ze słownikami i encyklopediami okazały się mało użyteczne. Łatwiej szukać po prostu w książce. Wydawałoby się, że słownik w komputerze to zbawienie pod ręką, a jednak jest jakaś bariera, która powoduje szybką rezygnację z tego udogodnienia. Możliwe, że jest to wina oprogramowania. Nierzadko trzeba włożyć płytę do napędu, a nawet wprowadzić kod użytkownika, żeby słownik się uruchomił, a to odstręcza. Użytkownik musi jeszcze wiedzieć jak wpisywać dane do szukacza, musi też bezczynnie czekać, aż program znajdzie to, czego się szuka. A jeżeli jest to program wymagający połączenia z Internetem, czeka się odpowiednio dłużej. Nieraz chciałoby się skorzystać z możliwości wstawienia zakładki, dopisania notatki. Nic z tego. Albo jest to trudne do zrobienia, albo niemożliwe.

Te systemy działają, ale są nieprzyjazne. Producent nie liczy się z tym, że użytkownik nie zna zasad działania konkretnego programu, ani z tym, że na najlepszym stabilnym, niedrżącym ekranie LCD wszystkiego nie widać. Umykają oku przecinki, trudno je odróżnić od kropek i gdyby nie wielkie litery na początku zdań, kłopoty byłyby jeszcze większe. Podobnie z elementami znaków diakrytycznych, akcentami, ogonkami – bywają po prostu niezauważalne. Zwykle można też zobaczyć ledwie fragment strony, trzeba ją przewijać, zająć ręce myszką, tabletem lub klawiaturą. Kiedy przechodzi się do innej strony, ostatnio widziany obraz znika i trudno do niego wrócić. Rzadko spotyka się programy z elastycznym i przejrzystym menu, które samo prowadzi użytkownika. Trzeba nauczyć się mianownictwa stosowanego w obsłudze danego słownika, przeczytać tak zwany help, czyli pomoc, zwykle napisany antydydaktycznie i z koszmarnymi błędami językowymi, albo odszukać wskazówkę na stronie internetowej.

Wygląda to tak, jakby programiści cały swój wysiłek kierowali na działanie programów, a nie na współdziałanie z odbiorcą. Nie wystarcza im wyobraźni na dostosowanie aplikacji do potrzeb, niewiedzy i ułomności użytkowników.

To byłoby jeszcze do pokonania, gdyby nie fakt, że wszystkie te elektroniczne dzieła pracują w sposób nienaturalny i są bardziej skomplikowane niż ich tradycyjne odpowiedniki. Jeszcze pół biedy z filmem czy zbiorem zdjęć. Uruchamia się to raz na dwie godziny i zabawa trwa bez potrzeby interweniowania. Ale z książką elektroniczną już się tak nie da. Ciekawą rzecz zauważyli wydawcy książek elektronicznych przeznaczonych do wyświetlania na e−papierze. Konieczne okazało się dublowanie wydania elektronicznego zwykłym drukiem. Mam wrażenie, że zrozumieli to już menedżerowie firmy Amazon, największego sprzedawcy książek elektronicznych i przeglądarek Kindle. Wskazuje na to przegląd katalogów tego gigantycznego sklepu internetowego. Jeszcze niedawno ograniczano wydania papierowe, teraz zwykłe książki znów się pojawiają i występują równolegle z e−bookami. W bibliotekach też wraca stare. Jeśli użytkownik ma możliwość wyboru, to chętniej skorzysta z książki tradycyjnej niż wyświetlanej. Coś jednak szwankuje.

E−papier jest rzeczywiście doskonałą imitacją papieru prawdziwego, nie ma tu efektu podświetlenia ekranu jak w monitorze, oko odbiera naturalne światło odbite. Wszystkie jednak pozostałe wady e−wyświetlaczy pozostają. Do najważniejszych można zaliczyć niemożność szybkiego wertowania książki z jednoczesną kontrolą wzrokową, chwilowym zakładaniem palcami, porównywaniem tekstu na różnych, odległych stronach, wyznaczaniem porcji materiału do czytania. W książce umieszcza się zakładki, przytrzymuje ręką. W e−booku zakładki są niewidoczne, trzeba je zapamiętać. Nawet e−booki z czterema i sześcioma „kartkami” sprawiają kłopot, bo nie zapewniają naturalnego obcowania z materią. O ile jeszcze czytanie ciągłe dzieła na e−papierze jest łatwe i wygodne, o tyle powracanie do najciekawszych fragmentów czy powtarzanie przeczytanego materiału do nauki jest bardzo trudne, czasochłonne. E−booki jako podręczniki, słowniki, poradniki są wciąż małowartościowe. Ważnym czynnikiem, który nie działa w e−bookach, jest rytmiczność kompozycyjna zadruku. W tradycyjnej książce sprzyja to zapamiętywaniu pozycji różnych fragmentów tekstu na wielu stronach, w kilku rozdziałach naraz. W e−booku, w którym tekst zmienia układ kolumny (na przykład przy powiększaniu czcionek), funkcja ta znika, a użytkownik ma wrażenie chaosu, gubi się, przestaje zapamiętywać, męczy się. Czy o to chodziło?

e-mail: piotr@muldner.pl