Nauka, głupcze!
Nie lubię rankingów, gdyż niejasne bywają ich kryteria, ale ten ranking jest dość porażający: w gronie 400 uczelni świata, w czwartej setce, zmieściły się jedynie dwa polskie uniwersytety. Mówienie o zapaści jest w tej sytuacji diagnozą optymistyczną. Nie dziwi zatem apel, z jakim do premiera zwrócił się na łamach „Polityki” Tadeusz Królczyk: „Najwyższy czas, aby zwołać okrągły stół dotyczący szkolnictwa wyższego i nauki. Niech zasiądą przy nim przedstawiciele rządu, świata nauki, przedsiębiorcy i studenci. Niech powstanie mapa drogowa błędów systemowych, a zatem koniecznych reform, poparta rządowym planem znaczącego dofinansowania nauki i uczynienia z niej priorytetu narodowego”. Cóż, wołanie na puszczy…
Z podobnych głosów, powtarzających się od niemal ćwierćwiecza, można ułożyć zupełnie pokaźną biblioteczkę. Jeśli miałbym coś do apelu Królczyka dołożyć, to chyba jeszcze tylko postulat, by polityków nie reprezentował wyłącznie rząd – rządy w końcu się zmieniają, ten też nie ma patentu na długowieczność – ale by przy owym okrągłym stole pojawili się reprezentanci wszystkich głównych partii: tu konieczne jest wypracowanie konsensusu. Niech sobie te panie i ci panowie powieszą nad biurkami karteczki: „Nauka, głupcze!”
Rzecz nie tylko w reformach strukturalnych czy programowych. Chodzi także o sprawy zupełnie przyziemne, by nie powiedzieć – marginalne. Jest rzeczą dla mnie wstydliwą, gdy w budynkach naszych instytucji naukowych, goszczących wszak, choć o wiele za rzadko, uczonych z zagranicy, sracze – by nie użyć bardziej dobitnego określenia – stanowią zabytki świadczące o poziomie naszej cywilizacji z okresu „realnego socjalizmu”. Nie tak dawno, podczas podsumowania jednej z międzynarodowych konferencji organizowanych przez znajomy uniwersytet, musiałem się delikatnie upomnieć o to, by w przyszłości zadbano, przynajmniej w czasie, gdy trwa takie spotkanie, o zaopatrzenie toalet w papier do podcierania i papierowe ręczniki przy umywalkach. Może nie jest to sprawa, która ma wpływ na poziom nauczania, ale jednak istniejący stan rzeczy świadczy o tym, jak owe instytucje naukowe są traktowane. Jest rzeczą niemoralną, gdy władze uczelni lub biblioteki muszą wybierać między dofinansowaniem badań a remontem kibla.
Z kolei w dniach ostatnich, gdy temperatura na zewnątrz spadła nieco poniżej zera, co w naszym klimacie raczej do sytuacji zaskakujących nie powinno należeć, pracować muszę ze studentami odzianymi w płaszcze i kurtki, z szyjami owiniętymi szalikami, zimno jest jak w psiej budzie. W zeszłym roku, gdy temperatura w salach mojej placówki spadła do 13 stopni (na szczęście plus) władze podjęły dramatyczną decyzję o odwołaniu zajęć. Da Bóg, że zima w tym roku lekką będzie.
Ale, oczywiście, są sprawy poważniejsze. Jest dla mnie tajemnicą, której nawet rąbka nie potrafię uchylić, odpowiedź na pytanie o korzyści, jakie przynosi włączenie Polski do „systemu bolońskiego” i przyjęcie zasady trójstopniowych studiów wyższych. W szczególności nie mogę dociec sensu studiów licencjackich. Prace humanistyczne pisane na tym poziomie jako żywo kojarzą mi się z pisanymi przed laty pracami rocznymi i to zarówno objętościowo (około 50 stron znormalizowanego maszynopisu), jak merytorycznie. Dlaczego napisanie tego rodzaju wypracowania ma być uhonorowane tytułem zaświadczającym ukończenie jakichś studiów, tego pojąć nie potrafię. Chyba, że przyjąć, iż wraz z umasowieniem studiów magisterskich – których ukończenie traktowane jest dzisiaj tak, jak uzyskanie matury w okresie międzywojennym – owe studia licencjackie są odpowiednikiem „małej matury”. I nie wiem, czy ktoś, kto ma licencjat, ma w rubryce wykształcenie wypisywać „studia wyższe”, czy coś innego, a jeśli coś innego, to co. Jeśli studia wyższe, wówczas bez wątpienia należy uznać, że pan prezydent Aleksander Kwaśniewski, choć zapewne licencjatu nie pisał, to przecież dobrnął niemal do magisterium, co by znaczyło, iż w swej deklaracji o wykształceniu nie wprowadzał nikogo w błąd.
Rozumiem, rzecz jasna, że zmierzamy do przyjęcia standardów obowiązujących w Europie i wiem, że licencjat daje prawo do podejmowania „studiów podyplomowych”. Ale to chyba nie musi oznaczać, że mamy sztywno przyjmować z owej Europy wszystko, co tam wymyślono. Może warto sobie pozwolić w tym względzie na pewną elastyczność, pozostawiając, rzecz jasna, możliwość zrobienia owego licencjatu. Wiadomo w końcu, że uniwersytet uniwersytetowi nierówny i że ukończenie studiów w małej, prowincjonalnej uczelni nie będzie nigdy traktowane tak, jak ukończenie, dajmy na to, Cambridge czy Oxfordu. W końcu na rynku pracy liczy się papier. Ale też coraz częściej dochodzą mnie sygnały od pracodawców, że na te papiery przestają zwracać uwagę, a z zagranicy, że dyplom polskiej uczelni traktowany jest tam – poza wyjątkami, skądinąd chlubnymi – jeśli nie z lekceważeniem, to z pewną podejrzliwością. Wiem również, że wraz z upowszechnieniem wykształcenia musi dojść do zaniżenia jego poziomu – to w końcu stara zasada, że gorszy pieniądz wypiera lepszy. Być może wyjściem jest wytypowanie owych uczelni „flagowych”, specjalnie dofinansowywanych, których ukończenie będzie swego rodzaju premią. Ale traktuję to rozwiązanie z pewną podejrzliwością, gdyż oznacza to koniec mrzonek o demokratyzacji i trzeba wprost powiedzieć, że chodzi o elity. W końcu nic w tym wstydliwego.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.