Obycie
Od dłuższego czasu zwraca moją uwagę coś, co można by nazwać „brakiem obycia”, ogólnym nieprzygotowaniem do uczestnictwa w kulturze wśród ludzi, pomiędzy którymi w zasadzie z podobnym zjawiskiem nie powinienem mieć do czynienia – w gronie olbrzymiej większości studentów humanistyki. I coraz częściej zastanawiam się, czy w związku z tym nie byłoby celowe, a i dla wielu pożyteczne, wprowadzenie, przynajmniej na wydziałach humanistycznych, koniecznie na pierwszym roku studiów, dwóch semestrów przedmiotu, który pozwoliłby słuchaczom zorientować się, choćby najogólniej, w świecie kultury. Jedno jest pewne: olbrzymia większość studentów, z którymi na ten temat rozmawiałem, sądzi, że takie wprowadzenie byłoby dla nich przydatne.
Może kłopot byłby mniejszy, gdyby takie przygotowanie do uczestnictwa w kulturze wpisane było w program szkolnictwa niższych szczebli. Program ten jednak i tak jest przeładowany, a może jedynie po prostu źle skonstruowany. Można, oczywiście, założyć, że studenci sami powinni sobie z tym poradzić i że życie akademickie stwarza po temu dość okazji. Tyle iż założenie takie jest z gruntu nietrafne. Tak się bowiem dzieje, że studia, nawet humanistyczne, a zatem wymagające ogólnej orientacji w przestrzeni kultury, stają się studiami coraz bardziej wąskotematycznymi. Niby to nieuniknione, ale w istocie prowadzi do zaniku wspólnoty i poczucia sensu, nie mówiąc już o wizji całości – wszystko zaczyna istnieć osobno.
Nie zdziwiło mnie zatem wyznanie Edwarda W. Saida, który, podsumowując swe czterdziestoletnie doświadczenie nauczyciela akademickiego, stwierdzał: „Kiedy zaczynałem, można było uznać za pewnik, że studenci znają języki obce. Każdy musiał znać co najmniej dwa. Nauczyciel mógł też zakładać, że znają określone dzieła literackie, powiedzmy z zakresu literatury angielskiej i francuskiej, w tym wielkich jej twórców (…). Takiego założenia już przyjmować nie można. Dziś jest pogoń za tym, co zawężone, szczegółowe i wyspecjalizowane. A skutek jest taki, że w tej walce bardzo trudno o wymianę myśli, która dawałaby chwile olśnienia czy wolności”. Naprawdę coś w tym jest. I w końcu to nie nowoczesny wynalazek – nie przypadkiem jeszcze w okresie międzywojnia choćby Witkacy zapowiadał, że nie pozostanie w nas nic prócz zasady bezpośredniej użyteczności, a uczucia metafizyczne ulegać będą zanikowi.
I zanikają, są pozostawione specjalistom od uczuć metafizycznych. Ale oni z kolei – poza przypadkowymi sytuacjami – już nie czytają literatury, nie słuchają muzyki i nie oglądają obrazów. Oni zajmują się metafizyką. Są znakomitymi znawcami metafizyki i jedynymi prawdziwymi właścicielami uczuć metafizycznych, co powoduje, że każdego niespecjalistę, któremu zdarzy się w ich towarzystwie wspomnieć coś o własnych metafizycznych uczuciach, pogonią jako amatora i profana. Co nie znaczy, rzecz jasna, że do pewnego stopnia nie mają racji, jednakże jest to racja specjalisty. Bo w końcu uczucia metafizyczne nie istnieją same dla siebie i ich teoretyków, lecz są cząstką większej całości, jaką jest poznawanie świata, które nie stanowi efektu jedynie czysto racjonalnych zabiegów, lecz także recepcji emocjonalnej.
Coraz częściej odnoszę wrażenie – zwłaszcza gdy rozmawiam z młodszymi koleżankami i kolegami – że także w nauce nastąpiło takie pomieszanie języków, jakim ukarani zostali budowniczowie wieży Babel. Tu nie chodzi tylko o trudności w uzgodnieniu definicji poszczególnych pojęć, ale o coś, co można by nazwać brakiem wspólnego idiomu. Może to już los taki i nie ma na co narzekać: los to los i już. Ale świadomość rozpadu kanonu i poczucie, że kultura nie tworzy już przestrzeni porozumienia, trochę mnie osobiście przeraża.
W zamiarze moim zatem ów przedmiot prezentujący panoramę kultury współczesnej nie miałby na celu obciążania przeładowanych głów studenckich zbyt wielką wiedzą faktograficzną. Celem byłoby naszkicowanie mapy i wskazanie punktów orientacyjnych umożliwiających chętnym wejście do tego świata, niechętnym zaś – zdających sprawę z jego istnienia. To tak, jak z możliwością poznawania literatury obcej. Każdy w Niemczech wie, że polska literatura istnieje, ale niewielu chce się nią interesować. Jeśli jednak takie dziwaczne zainteresowanie wykaże, ma dość podręczników i opracowań, które go w ten świat wprowadzą i dość tłumaczeń, by – nawet bez znajomości języka – dość dobrze ową literaturę poznać. Polak takie możliwości w odniesieniu do literatury nie tylko niemieckiej, ale także innych sąsiadów ma wielokrotnie mniejsze.
To jednak nic dziwnego. Pomysł Stanisława Staszica, by poznawać język i kulturę sąsiadów, jakoś się u nas nie przyjął. Przyjmuje się natomiast stosowanie zasady ścisłej specjalizacji. Bo ostatecznie rozumiem, że przeciętny maturzysta nie zdaje sobie sprawy z faktu, że Tadeusz Gajcy to przedstawiciel tej samej generacji, co Wisława Szymborska, ale nie mogę się otrząsnąć ze zdumienia, gdy nie wie tego doktorant piszący o Gajcym referat na konferencję. Ale on nie wie tego również o Zbigniewie Herbercie. On jest specjalistą od poległych poetów czasu wojny. Tylko zastanawiam się, dlaczego ów doktorant uważa, że jest humanistą.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.