Jak to było

Piotr Müldner−Nieckowski


Ósmego marca umarł profesor Zbigniew Religa. Żegnali go najwięksi naszego kraju, ale i napływały liczne kondolencje z całego świata. Wybitna postać, wybitny Polak, wielki chirurg i transplantolog. Nie tylko przeprowadził pierwszy w Polsce udany przeszczep serca, ustalił skuteczne metody zapobiegania odrzucaniu transplantów, ale otworzył drogę do jeszcze lepszych metod leczenia krańcowej niewydolności krążenia – zastosowania sztucznego serca. Pozostawił gwardię znakomitych uczniów, którzy będą kontynuować to, co rozpoczął. To nie zdarza się często. Mistrzowie, zwłaszcza polscy, rygorystycznie strzegą swego terytorium, zazdrośnie pielęgnują własne sukcesy, blokując drogę innym, tym samym paradoksalnie hamując postęp, o który walczyli. Mało kto potrafi zrozumieć, że uczniowie i przyjaciele to kapitał najlepszy. Ale nie on.

Miałem szczęście przez wiele lat pracować w tym samym Szpitalu Wolskim w Warszawie przy ulicy Kasprzaka 17. Stykałem się z Religą na dyżurach (pracowałem na internie), na konferencjach zakładowych i w dyrekcji, gdzie pod okiem dyrektora Zbigniewa Hermana skupiało się intelektualne i czasem polityczne życie szpitala.

Kiedy przenosił się do nowo otwartej kliniki w Zabrzu, pociągnął za sobą sporą grupę pielęgniarek, laborantów, lekarzy. Zjeżdżali do niego świetni ludzie, późniejsi uczniowie. Nie chcemy być w Zabrzu, chcemy być „z szefem” – mówili. Miał charyzmę, która działała zniewalająco. Niektórzy rzucali dotychczasową pracę, miejsca zamieszkania, a nawet rodziny, godzili się na marne warunki bytowe, byle tylko być z nim. Trudno było nie ulec jego czarowi. Sam dałem się na to złapać. Kiedy czwartego listopada 1985 r. nocą zadzwonił do mnie dr Janusz Wiernicki, szef anestezjologów Szpitala Wolskiego, że „mają dla Religi dawcę – idealnego dla pacjenta Józefa K.”, wskoczyłem do auta i pognałem. Za późno. Karetka z Włodzimierzem Z., u którego stwierdzono pourazowe nieodwracalne zniszczenie mózgu, już odjechała do Zabrza. Byłem wtedy naczelnym redaktorem Państwowego Zakładu Wydawnictw Lekarskich. Decyzję podjąłem natychmiast, wtedy, o trzeciej nad ranem: o tych wydarzeniach musi powstać książka! Wątłe a nasycone przesadną euforią notatki prasowe przyszłym historykom nie wystarczą – myślałem.

Już następnego dnia dzięki zaprzyjaźnionemu redaktorowi Zbigniewowi Święchowi znalazłem wykonawcę przedsięwzięcia. Wiedzieliśmy, że musi to być młody, zdolny dziennikarz, który nie boi się ryzyka. Wybór padł na Przemka Osuchowskiego z „Gazety Krakowskiej”. W ciągu miesiąca miał się zapoznać z literaturą przedmiotu, w ciągu dwóch nauczyć anatomii, w ciągu czterech napisać arcydzieło. Patrzyłem do góry. Przemek był ode mnie dwa razy wyższy. Zadzwoniłem do Religi i zapytałem, co sądzi o takiej książce. Powiedział, że nie ma nic przeciwko temu, ale nie dysponuje czasem na firmowanie takich rzeczy. Może jego żona, lekarka... Tyle że zgodził się na tolerowanie Przemka na sali operacyjnej. Znak rozpoznawczy – dwa metry wzrostu, hasło – „gra o życie”. Osuchowski już po kilku tygodniach przywiózł do Warszawy pierwsze dwa rozdziały i szkic całości. Zgodnie z ówczesnymi przepisami musiałem wystąpić do rady naukowej PZWL o akceptację pozycji do wydania. Zacierałem z radości ręce, bo książka zapowiadała się rewelacyjnie. To będzie sukces wydawnictwa.

Jakoż opadła mi szczęka. Na posiedzeniu chirurgicznej rady naukowej PZWL kolejno wstawali luminarze polskiej chirurgii i wyłuszczali, dlaczego taka książka w ogóle nie powinna powstać. Może zaszkodzić idei transplantologii. Może odstraszyć rodziny potencjalnych dawców. Może zniekształcić obraz naszej medycyny w oczach świata. Może przerwać pasmo dotychczasowych sukcesów kardiochirurgii polskiej. Może utrudnić wyjazdy młodych lekarzy na szkolenia zagraniczne. Może zaszkodzić samemu Relidze, który ma co innego na głowie niż podpisywanie książek na kiermaszach i wieczory autorskie. Centralna Komisja Kwalifikacyjna nie przyzna tytułu profesora komuś, kto jest zbyt znany, bo to powoduje obniżenie prestiżu nauki. Władzy być może jednorazowy sukces Religi jest na rękę, bo ostatnio ojczyzna nie ma się czym chwalić, ale władza nie jest głupia i zorientuje się, że na paru przeszczepach nie da się zbudować Polski Ludowej. Słowem – nie!

Nie dałem za wygraną. Tydzień później zgłosiłem pozycję na posiedzeniu rady dermatologicznej. Głosowanie. Sześć do pięciu. Projekt przeszedł. Dyrektor PZWL zdumiony. Następnego dnia o świcie kułem to żelazo, bo było gorące. Umowa wydawnicza z Osuchowskim, wypłata potężnej zaliczki. Rezerwacja miejsca w drukarni, psim swędem wywalczony przydział papieru. Żeby nie było odwrotu. Wkrótce „Gra o życie” (1987) była już w księgarniach. Łącznie PZWL wydał ponad trzysta tysięcy egzemplarzy, a może i więcej. Rzecz wydrukowana nędznie. Z czwartej strony okropnej okładki bez mojej wiedzy, cichaczem już w drukarni, usunięto nazwisko Zbigniew Religa. Ale to ani książce, ani jej bohaterowi jakoś specjalnie różnicy nie zrobiło.

e−mail: piotr@muldner.pl