Halo, tu młody bibliotekarz

Henryk Hollender


Działaj profesjonalnie. Pełny profesjonalizm. Uczmy się kochać profesjonalistów, tak wcześnie uderzają w kalendarz. Ludzie wykonujący zawód bibliotekarza, którzy w maju obchodzą swoje święto, a właściwie tydzień, w tym roku pod hasłem „Biblioteka to plus”, robią wiele rzeczy w sposób twórczy i biegły, więc im także pisany jest los profesjonalistów.

Młody bibliotekarz może biegle przeszukiwać bazy danych, do czego na ogół nie palą się ich docelowi użytkownicy, i może samemu je projektować. Oczywiście w zespole. Może rozmawiać ze swoim klientem na poziomie policyjnego negocjatora, nie wyrzekając się swojej misji nauczycielskiej. Powinien jeszcze umieć namalować (komputerowo) plakat i rozumieć treść książek w różnych językach, z różnych dziedzin, zbudować kwestionariusz ankiety i zbadać przepisy poprzedzające uruchomienie nowej usługi. Odczyta zapis proweniencyjny, gotyk mu niestraszny, odróżni książki zakwaszone od zarobaczonych. Młody bibliotekarz awansuje i napisze program dla architekta albo poprowadzi konsorcjum czy sieć, no bo pojedyncza biblioteka niczyich potrzeb już dzisiaj nie zaspokoi. Jest co robić i nie są to zadania łatwe.

Ale nasz bibliotekarz boryka się nie tylko z oporną materią i własnymi ograniczeniami. Studia, jakie na ogół kończył, były prowadzone przez ludzi odległych od praktyki bibliotecznej, piszących prace naukowe z absolutnych obrzeży tego obszaru. Uczono go tam o książce, ale tylko jako o bycie do zdefiniowania, i o bazach danych, ale bez większego związku z listą tych, które są faktycznie wykorzystywane w uczelniach. No, nazwijmy to po imieniu: student nudził się, bo program nie miał większych ambicji poznawczych i stawiał adepta przed tyloma kwestiami angażującymi emocjonalnie, co – powiedzmy – technologia drewna, przy czym po technologii drewna, choćby przespanej, umie się jednak zrobić coś konkretniejszego i trwalszego niż tak od razu po bibliotekoznawstwie. Technolog drewna cieszy się swoją twórczą mocą inżyniera, a bibliotekarz nie, bo musiałby kontemplować rozwiązania praktyczne, które słabo zna i których nie ceni.

Oczywiście program „informacji naukowej i bibliotekoznawstwa” modernizuje się, nie brak sensownych zajęć, ale to wszystko nie składa się w żadną całość. Student nie wie, jaka jest hierarchia potrzeb i zastosowań. Nie ma podręczników, które by mu to porządkowały. Do prawa, do medycyny, do filologii, do ekonomii mamy wielkie cegły o skomplikowanej strukturze, bogatej zawartości i licznych odniesieniach do Internetu. Jakoś trudno uwierzyć w powagę „inb”, skoro tam nie widać takich cegieł.

A jeśli nawet młody bibliotekarz sporo umie i emocje w nim grają, zostanie włączony w szkolenie przywarsztatowe, które go przywoła do porządku: ma robić tak, jak poprzednicy. Co nie znaczy, że mu się wytłumaczy, co oni robili i po co; większe biblioteki uwielbiają swoją tradycję, ale jej nie znają. Młody nie dowiaduje się nawet, co ma powiedzieć, kiedy odezwie się telefon, mówi zatem „halo” czy coś w tym guście. Buduje sobie warsztat nie rozumiejąc, czemu ma służyć, bo kierownictwo sroży się na wszelkie uogólnienia i teorie. Jeśli jest kobietą, traktują go jak córeczkę, mówią (jednostronnie) po imieniu i łagodnie tyranizują. Jeśli jest mężczyzną, to więcej mu wolno, jak to w patriarchacie, ale też musi latać do zaciętych drukarek i innych tego typu nieszczęść. Absolwent nie bardzo też ma jak prosić kierownika o wyjaśnienia, ponieważ to nie na nich buduje się w Polsce autorytet, ale na robieniu tajemniczych min. I miny kierownicy robią na potęgę.

Młody bibliotekarz spełnia kryteria awansu dopiero po latach służby, bo takie są przepisy. Może uciec do przodu, uzyskując kwalifikacje bibliotekarza dyplomowanego, ale to jest jeszcze jeden szkolarski egzamin z listą pytań zawieszonych w empirycznej pustce, zaprojektowanych dla adepta, który nie ma zdania w żadnej z ogólniejszych kwestii współczesnej działalności informacyjnej. Nikt tu nawet nie próbował zbadać, jak swoją górną półkę zawodową certyfikują Brytyjczycy, a odpowiedzialny za to Chartered Institute of Library and Information Professionals pałęta się gdzieś po obrzeżach polskiego piśmiennictwa zawodowego jako… zgadliście, instytucja naukowa.

Jeśli młody bibliotekarz nie ukończył informacji naukowej, bo i tak można, to od pewnego progu awansowego musi to nadrobić, kończąc studia podyplomowe. Bibliotekarze wcale o to nie prosili, ale tak jakoś myk−myk przepisy same się zreformowały. Słyszeli wszak Państwo o kilku podobnych casusach. Teraz instytuty bibliotekoznawstwa ekspresowo promują udręczonych czterdziestolatków, sobie tylko znanymi metodami ujednolicając ich najzupełniej rozbieżne wykształcenie i doświadczenia zawodowe. Czasem bardzo płytkie i jednostronne. I tej alchemii nie dogląda nikt z praktyków, którzy później muszą traktować takich bibliotekarzy jak absolwentów z najświeższą wiedzą. W dodatku oni są już w wieku awansowym albo awansowali poprzednio, a teraz tylko „uzupełniają wykształcenie”. Tak więc kłopotów nie brakuje. Całe szczęście, że przynajmniej praca bibliotekarza jest piękna i zróżnicowana. (...)

Pełny tekst w wydaniu drukowanym.