Puste slogany

Leszek Szaruga


Doktor Marek Migalski jest politologiem, z którego zdaniem zgadzam się rzadko. Jest też publicystą i komentatorem politycznym, którego sądów wygłaszanych w stacji TVN24 słucham zawsze z zainteresowaniem. Ale przede wszystkim jest dr Migalski pracownikiem naukowym, który we własnej uczelni ma zablokowaną drogę do otwarcia przewodu habilitacyjnego, co jest, jak się zdaje, skutkiem jego postawy wobec lustracji, w szczególności zaś protestu przeciw kandydaturze prof. Jana Iwanka – walczącego z lustracją byłego współpracownika „służb” – na dyrektora Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa w UŚ. W wywiadzie udzielonym „Dziennikowi” dr Migalski, mówiąc o próbach otwarcia przewodu w różnych uczelniach, powiada: „Na Uniwersytecie Wrocławskim nie powołano nawet komisji, która zapoznałaby się z moimi pracami. Wtedy przeniosłem się do Krakowa na UJ. Pięcioosobowy zespół profesorów po zapoznaniu się z moim dorobkiem jednogłośnie poparł mnie, ale sam wniosek na posiedzeniu wydziału stosunków międzynarodowych i politycznych upadł”.

Podczas posiedzeń rad wydziałów podobne wnioski głosuje się tajnie i jest to obyczaj słuszny. Można podejrzewać, iż w owym głosowaniu przeciw otwarciu przewodu wypowiedzieli się w większości przeciwnicy lustracji wśród pracowników naukowych. Jeżeli tak jest, świadczyłoby to zarówno o braku zaufania do oceny dokonanej przez pięciu kolegów, jak i o niezdolności oddzielenia własnych poglądów politycznych od oceny wartości dorobku naukowego kandydata. To karygodne i smutne zarazem.

Ale sprawa ta ukazuje dość skomplikowaną sytuację dotyczącą tych pracowników naukowych, którym przydarzyło się to, co prof. Iwankowi. Spytany bowiem o swój stosunek do podobnej sprawy prof. Wolszczana, Migalski odpowiada: „Gdybym był astronomem na uniwersytecie w Toruniu, to rzeczywiście miałbym poważny dylemat, i nie wiem, jak bym postąpił”. Owo wahanie świadczy o pewnym relatywizmie kryteriów. Albo przyjmuje się, że w każdym ujawnionym wypadku współpracy odsuwa się delikwenta od dydaktyki, albo nie powinno się w ogóle w tej sprawie zabierać głosu. A w każdym razie należy te przypadki rozpatrywać jednostkowo, z uwzględnieniem kontekstu. Oczywistością bowiem jest, iż inaczej potraktuje się sprawę incydentalnego uwikłania we współpracę będącego efektem szantażu, inaczej zaś radosne i dobrowolne donosicielstwo.

Znam dość dobrze poglądy dr. Migalskiego, jego dorobek naukowy wydaje mi się wartościowy. Nie mam też powodów, by nie zawierzyć profesorskiej komisji UJ, która jego prace oceniła. Wierzę również dr. Migalskiemu, gdy mówi: „Z zamówionych przez rektora Uniwersytetu Śląskiego badań wynika, że połowa cytowań, kiedy uniwersytet pojawia się w mediach, i to w pozytywnym kontekście, jest związana ze mną”. Znana mi jest kwestionowana przez Migalskiego postawa „antylustracyjna” większości moich koleżanek i kolegów. Nie chciałbym jednak, by ta postawa miała decydować o blokowaniu awansu naukowego tych, którzy publicznie wypowiadają się za lustracją, a których profesjonalizm badawczy oceniany jest pozytywnie. Uniwersytet zawsze był przestrzenią dyskusji nie tylko czysto naukowych, również światopoglądowych. Dbać należy tu przede wszystkim o zachowanie owej wielogłosowości i jeśli już kogoś eliminować, to tych, którzy z ową wielogłosowością chcą walczyć. Z tego, co wiem o postawie dr. Migalskiego, jest on od podobnych pomysłów daleki. Uważam zatem, że uniemożliwianie mu naukowego awansu jest dokonywanym lege artis sądem kapturowym. Takie postępowanie drastycznie obniża standardy życia naukowego, prowadzi do jego ideologicznej, politycznej redukcji, znanej nam przecież z poprzedniej fazy naszej historii.

W cytowanym wywiadzie dr Migalski poddaje miażdżącej krytyce zakorzenione w naszym życiu naukowym praktyki, które blokują jej rozwój i pracę dydaktyczną przemieniają w jej przeciwieństwo: „Przecież w Polsce normą jest, że profesor przez 20 lat prowadzi wykład z własnego skryptu, nie przejmując się zupełnie nową literaturą, badaniami, odkryciami. (…) Po habilitacji można już nic nie robić do końca życia: nie napisać książki, artykułu, nic”. I w innym miejscu: „W naszym interesie ekonomicznym leży takie obniżenie poprzeczki, by jak najwięcej ludzi wskoczyło w system edukacji uniwersyteckiej, bo my z tego żyjemy”. Nie sądzę, by wspomniane praktyki profesorskie były normą, wiem jednak z własnych obserwacji, że są częste, a nawet zbyt częste. Podobnie jak, niestety, normą jest tolerowanie niskiego poziomu studentów. Opracowanie strategii, która pozwoli ten stan rzeczy zmienić, nie jest sprawą prostą. Wciąż jeszcze w Polsce zbyt rzadkie są obowiązkowe, doroczne oceny pracy dydaktycznej przez studentów, a powinny one bezwzględnie być przeprowadzane (ale też i weryfikowane). Odsuwanie od dydaktyki tych, którzy się w niej nie sprawdzają, jest jednym z warunków podniesienia poziomu kształcenia, wciąż jeszcze, szczególnie w naukach humanistycznych, zbyt niskiego. Ale też zbyt rzadka wciąż wydaje się praktyka „wycinania” studentów nierokujących nadziei na to, iż kiedykolwiek będą w stanie skupić się na lekturze czegokolwiek, co nie jest absolutnie konieczne, tym bardziej iż owo „wycinanie” wciąż jeszcze traktowane jest jako porażka dydaktyczna, a nie jako podnoszenie wymagań i tym samym zmuszanie do studiowania, a nie jedynie wkuwania na zaliczenie. A wszystko to razem sprawia, iż wzniosłe słowa mówiące o powinnościach i wartościach nauki nie są niczym więcej niż pustymi sloganami.