Kto czyim partnerem?

Waldemar Tłokiński


Trwa ogólnonarodowa debata nad dokumentem mającym być „pierwszą częścią gruntownych zmian systemowych przygotowywanych przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, zmierzających do unowocześnienia polskich uczelni i wzmocnienia ich pozycji w światowej przestrzeni edukacyjnej. Przedstawione propozycje zmierzają do stworzenia w uczelniach środowiska bardziej sprzyjającego studentom poprzez nadanie im większej podmiotowości w relacjach z administracją akademicką oraz budowanie bardziej partnerskich relacji z kadrą akademicką”.

To dobrze, że władze resortu szkolnictwa wyższego wsłuchały się w głosy płynące z Parlamentu Studentów RP. To dobrze, że pierwszy dokument poddany społecznej (środowiskowej) ocenie jest odbiciem postulatów studenckich, bo to studenci są podmiotami chłonącymi wiedzę i szykującymi się do profesjonalnej i kompetentnej działalności zawodowej. Jestem za zmianami, które przybrałyby formę prawną i o których stanowią zapisy projektu. Ale jako stary nauczyciel akademicki (nie tak wszakże zdemenciały, by nie pamiętać czasu własnych studiów) zaniepokojony jestem polskim wahadłem, którego zasady działania nie ominęły obszaru szkolnictwa wyższego. Tym razem wahadło przesunęło się w stronę postulatów studenckich i nie mogę pozbyć się wrażenia, że analizowany dokument dotyczy bardziej partnerstwa braci studenckiej z ministerstwem, aniżeli z władzami poszczególnych uczelni.

Skąd się biorą moje wątpliwości? Otóż, wyrobiłem sobie w ciągu życia przekonanie, że z partnerstwem jak z małżeństwem: równe prawa i równe obowiązki. Nie ma partnerstwa, gdzie po jednej stronie stoją prawa, po drugiej zaś obowiązki. Zapisany w projekcie zbiór wytycznych dla włodarzy uczelni zakłada, że na studia zgłaszają się osoby dojrzałe do podjęcia nauki na poziomie wyższym. Oznacza to, że nie ma dla nich ważniejszej sprawy niż wykorzystać płynące z programów, wiedzy nauczycieli, infrastruktury dydaktycznej, warunki zaspokajające głód poznania. Jak wykorzystać każdą chwilę do poszerzania swoich horyzontów poprzez szukanie dla siebie interesującego koła naukowego, poprzez regularne wizyty w czytelni czasopism, by śledzić najnowszą literaturę, by korzystać z dodatkowych wykładów i spotkań proponowanych w uczelni.

Oznacza to, że zgłaszająca się na studia młodzież świadoma jest kontynuacji dorobku intelektualnego pokoleń ją poprzedzających. Że z troską i pieczołowitością odnosi się do otoczenia akademickiego, że chcąc być partnerem w zdobywaniu wiedzy, zachowuje porządek, ład i czystość w miejscach swego studyjnego pobytu. Że z szacunkiem, jak to ślubowała w czasie immatrykulacji, odnosi się do nauczycieli akademickich i władz uczelni, że na słowa zachęty odnośnie do możliwości rozwijania dodatkowych zainteresowań nie odpowiada pytaniem „a co z tego będę miał?” Tę listę założeń można jeszcze kontynuować, ale byłyby to postulaty partnerstwa dla wiedzy płynące z drugiej strony barykady. Malowany pejzaż dotyczy anonimowych studentów i anonimowych władz uczelni (publicznych i niepublicznych). Nie anonimowe są jednak relacje władz samorządu studenckiego określonej uczelni z jej władzami akademickimi. Tam bowiem jest miejsce do budowania właściwego partnerstwa. Przyjaznej szkoły nie zbuduje się dając wszystko drugiej stronie, gdy ta nie ma poczucia własnych powinności, gdzie pogoń za papierkiem (dyplomem) staje się filozofią marszu przez semestry. Przyjaznej szkoły nie zbudują zapisy, ograniczenia, restrykcje. Przyjaźń buduje się wspólnie, we wspólnym trudzie, poświęceniu i kulturze dnia codziennego, z respektowaniem praw i obowiązków obydwu stron, choć są one dla każdej ze stron inne.

Bardzo wszyscy tęsknimy za przyjaznym miejscem pracy, szczególnie gdy jest nim wyższa uczelnia. Tej atmosfery pragną i pracownicy, i studenci. Żywię głęboką nadzieję, że ostateczna wersja pożądanego dokumentu będzie zawierać kompleksowe spojrzenie nie tylko na podstawowe udogodnienia i zmiany, ale i niezbędne zapisy powinności studenta co do form bycia i funkcjonowania w nowoczesnej, przyjaznej mu uczelni.