Liderzy i maruderzy

Adam Łomnicki


Późną wiosną i wczesną jesienią roku 2007 byłem jednym z ekspertów European Research Council, działając w jednym z jego 20 paneli, których zadaniem jest wybór pewnej liczby projektów badawczych do finansowania przez tę instytucję. Dzięki temu dowiedziałem się nieco o sposobach organizacji i finansowania nauki w Europie. Co prawda, taką wiedzę wydają się mieć wszyscy polscy badacze spotykający się ze swymi zagranicznymi kolegami, ale udział w panelu, który przydziela największe indywidualne granty europejskie, daje nieco inną perspektywę i doświadczenie, które polskim badaczom i organizatorom nauki może być przydatne.

Komisja Europejska przez swe agendy od lat finansuje różnego rodzaju badania naukowe, prowadzone w krajach Unii Europejskiej. Są to tzw. programy ramowe, które określają, jakie badania są ważne i winny być finansowane. W ten sposób to nie pojedynczy badacze ustalają, jakie problemy naukowe powinny być rozwiązywane, ale decydenci powoływani przez Komisję Europejską. Wielu europejskich uczonych uważało i uważa, że nie jest to dobry system, a w każdym razie nie powinien być jedynym sposobem finansowania nauki. Uniemożliwia on bowiem realizację nowych, niekonwencjonalnych idei, rodzących się w głowach młodych badaczy. Aby takie niekonwencjonalne idee realizować, należy wybierać najlepsze projekty badawcze ze względu na ich jakość, a nie ze względu na tematykę.

Po kilkuletnich staraniach różnych europejskich środowisk naukowych udało się utworzyć ERC w ramach 7. Programu Ramowego i w roku 2007 rozpisać pierwszy konkurs na tzw. starting independent grants dla młodych badaczy – dwa lata, ale nie później niż 9 lat po doktoracie. Są to imponujące granty z bardzo ciekawymi założeniami. Po pierwsze, starać się o nie może nie tylko obywatel krajów UE, lecz jakiegokolwiek kraju świata, pod warunkiem, że wykonując ten projekt będzie przebywał w jednym z krajów Unii lub krajów z nią stowarzyszonych. Po drugie, są to duże granty maksymalnie pięcioletnie, od 100 do 400 tysięcy euro rocznie, umożliwiające przyjęcie do pomocy kilku doktorantów lub kilku osób po doktoracie oraz zakup i eksploatację odpowiedniej aparatury. Po trzecie, nie ma żadnych ograniczeń w doborze tematyki badawczej – obejmuje ona wszystkie nauki ścisłe i humanistyczne, liczy się tylko jakość samego projektu, dotychczasowe osiągnięcia jego autora i jakość ośrodka, w którym projekt ma być wykonywany. Pisałem o tym szerzej w innym miejscu („Gazeta Wyborcza” z 1.02.2007).

Za takim, a nie innym sposobem finansowania badań, kryje się przekonanie, że National Science Foundation i inne fundacje naukowe w USA, które przydzielają duże granty na indywidualne projekty badawcze, przyczyniają się do szybszego postępu w nauce niż ten, który znamy w Europie. I jeśli Europa ma dorównać w nauce Stanom Zjednoczonym, to nie może ograniczać się do ściśle określonego finansowania tematycznego w tzw. programach ramowych, ale musi finansować indywidualnych badaczy z dobrymi pomysłami.

daleko do czołówki

Jak wynika z pierwszego sprawozdania ERC, wiosną 2007 roku wpłynęło 9167 wniosków o starting independent grants, z czego 8794 spełniały warunki formalne i zostały zrecenzowane przez kilku członków odpowiedniego panelu i dobranych recenzentów. W czasie sesji wiosennych wszystkie panele wybrały 559 wniosków do drugiego, jesiennego etapu, a z początkiem października na stronach ERC w Internecie pojawiła się wstępna analiza wyników pierwszego etapu (http://erc.europa.eu/pdf/ erc−stg−statistics−stage1−20071001_en. pdf).

Warto popatrzeć, jak w tej analizie kształtuje się pozycja Polski. Otóż ze wszystkich dziedzin nauk ścisłych, techniki i humanistyki z naszego kraju napłynęło zaledwie około 200 wniosków. W stosunku do liczby ludności jest to bardzo mało, mniej niż z Bułgarii, Rumunii, nie mówiąc już o Węgrzech, Czechach i Słowacji. Także porównując liczbę badaczy w kraju, liczba ta nie daje nam wyższej pozycji, a jedynie w stosunku do nakładów finansowych na naukę i rozwój przesuwa nasz kraj o kilka miejsc do przodu, ale i tak poniżej Czech, Chorwacji, Estonii, Łotwy i Litwy, choć powyżej Węgier, z czego wynika, że w tym ostatnim kraju finansowanie nauki jest proporcjonalnie znacznie lepsze niż w Polsce.

Pozycja Polski wygląda natomiast znacznie gorzej wśród 559 wniosków rozpatrywanych w drugim etapie, ponieważ są tam Węgry z 13 projektami, Czechy z dwoma i Bułgaria z jednym wnioskiem (z humanistyki), ale nie ma ani jednego zgłoszenia z Polski, ani z pozostałych byłych „demokracji ludowych”. Można oczywiście uznać, że jeden lub dwa wnioski przyjęte z jednego kraju w porównaniu z Polską, to przypadek, ale Węgry z 13 zgłoszeniami przypadkiem już nie są.

Jest rzeczą pożyteczną zdać sobie sprawę z pozycji polskiej nauki w Europie, ale poważnym błędem byłoby przypuszczenie, że to wynik zmian, które nastąpiły po roku 1989. Wręcz przeciwnie, porównanie częstości cytowań i liczby publikacji naukowych w różnych krajach (D.A. King, „Nature”, 15.07.2004) wskazuje, że w Polsce nie tylko wzrasta liczba publikacji i ich cytowań, bo to jest zjawisko powszechne, ale wzrasta udział naszego kraju w tych liczbach. Oznacza to, że nauka polska polepsza się w ostatnich latach w stosunku do innych krajów (por.: A. Łomnicki, „Tygodnik Powszechny”, 10.10.2004). Niestety, jak wynika z danych przedstawionych powyżej, postęp nie jest zbyt szybki i daleko nam do europejskiej czołówki.

Dwudziestu wspaniałych

Do panelu biologia ewolucyjna, populacyjna i środowiskowa przydzielono w pierwszym etapie 340 wniosków grantowych, z czego 5 pochodziło z Polski. Udział naszego kraju jest zatem nieco mniejszy w tym panelu (1,47 proc.) niż w całości (2,27 proc.), ale liczba 5 jest tak mała, że trudno z niej wyciągać daleko idące wnioski. Nic nie wskazuje na to, by dziedziny reprezentowane w tym panelu były w naszym kraju w gorszej sytuacji niż inne dziedziny nauki. Wnioski te były recenzowane niezależnie przed spotkaniem w Brukseli przez co najmniej 4 osoby, które oceniały jakość głównego wykonawcy w skali od 1 do 5 i w takiej samej skali jakość projektu badawczego. Zatem każdy wniosek był przez każdego recenzenta oceniany w skali od 1 do 10, z tym że na każdym etapie oceny bardzo dbano, aby recenzenci nie pozostawali w konflikcie interesów: zwracano uwagę na zatrudnienie w tej samej instytucji co wnioskodawca, współautorstwo publikacji i wszystko inne, co mogłoby wpłynąć na merytoryczną ocenę wniosku.

Mając więcej niż cztery oceny każdego wniosku można było obliczyć średnią i odchylenie standardowe, tak aby w ciągu trzech dni nie dyskutować wszystkich 340 i wybrać 20 najlepszych do drugiego etapu. W ten sposób odrzucono bez dyskusji więcej niż połowę wniosków o średniej ocenie niższej niż 7,0 i małej zmienności między ocenami poszczególnych recenzentów. I tu spotkała mnie pierwsza przykrość, ponieważ we wnioskach odrzuconych znalazły się wszystkie aplikacje z byłych krajów demokracji ludowej, w tym z Polski, z wyjątkiem jednego wniosku z Węgier. Panel w ciągu dwóch dni sporów i dyskusji zredukował liczbę najlepszych wniosków do 50, aby w trzecim dniu zredukować je do 20, które przeszły do drugiego jesiennego etapu.

Do drugiego etapu wnioskodawcy przesłali znacznie szersze (16 stron) projekty i zostali zaproszeni do Brukseli na spotkanie z członkami panelu. I to było dla mnie bardzo pouczające. Bo, co prawda, znamy naszych zagranicznych kolegów, możemy w Internecie przeczytać ich CV i spis publikacji, ale nic tak dużo o człowieku nie mówi, jak szczegółowy, wymagany przez ERC opis dotychczasowych osiągnięć i przyszłych zamierzeń oraz 30−minutowa rozmowa z każdym wnioskodawcą. Spotkaliśmy zatem 20 osób, zwykle w wieku lat trzydziestu kilku, z bardzo dużymi osiągnięciami. Może się mylę, ale z zakresu biologii ewolucyjnej, populacyjnej i środowiskowej nie ma w naszym kraju nikogo o tak dużym wpływie na naukę. Każdy wnioskodawca, z wyjątkiem jednej osoby, miał od 2 do 9 prac publikowanych w „Science” lub „Nature”, nie licząc „PNAS” i wielu prac w innych czasopismach z najwyższej półki.

Usiłowałem dociec, skąd się taka elita młodych uczonych bierze i dlaczego nie są to tylko Anglicy i Skandynawowie, ale także Finowie, Francuzi, Niemcy i Hiszpanie. Członkowie panelu zadawali im często pytanie: jaki ośrodek w świecie reprezentuje najwyższy poziom w dziedzinie przez nich uprawianej i jakie widzą możliwości wygrania konkurencji z tym ośrodkiem? I nagle uświadomiłem sobie, że biorąc udział w ocenie różnych uczonych w naszym kraju nigdy takiego pytania nie słyszałem. Nikt nie wymaga, aby kandydat na doktora habilitowanego, profesora lub kierownika zakładu znał najlepszy ośrodek ze swej dziedziny w świecie i planował go swymi badaniami przewyższyć. Wszyscy się cieszą, gdy mają kandydata znającego osobiście kogoś w Lipsku lub Amsterdamie, kandydata, który spędził rok w Berkeley lub Oxfordzie, publikuje czasem w pismach z listy filadelfijskiej i uchodzi w Polsce za światowej sławy uczonego. Bo aby zostać profesorem wystarcza często miesięczny pobyt w Bratysławie, publikacje po angielsku w polskich czasopismach i koledzy w Lublinie lub Krakowie.

Odnoszę wrażenie, że przedstawianych nam kandydatów interesuje to, jakie zagadnienia naukowe są najciekawsze i najważniejsze i gdzie na świecie są one najlepiej rozwiązywane, aby samemu wziąć w tym udział. Temu celowi podporządkowują całe swe życie. Doktorat robili zwykle nie tam, gdzie studiowali. A jeśli komuś zdarzy się doktorat w prowincjonalnym uniwersytecie hiszpańskim lub fińskim, to zaraz potem wybiera się tam, gdzie są rzeczywiście najlepsi w świecie badacze z jego dyscypliny i wkrótce publikuje z nimi jedną albo dwie prace w „Nature” lub „Science”. Ale nie zagrzewa tam długo miejsca i szuka jeszcze lepszych i ciekawszych ośrodków ze swej dziedziny, tam też dobrze publikując. Zmienia często miejsca pracy i nie wiadomo, w jaki sposób w rok lub dwa po doktoracie ma już nie tylko swoich własnych magistrantów, ale i doktorantów, czasem opiekując się nimi na odległość. Wkrótce jest zapraszany z wykładami na uniwersytety w innych miastach i w innych krajach, wchodzi do kolegiów redakcyjnych najlepszych czasopism. A to wszystko odbywa się w takim tempie, że w 5 lat po doktoracie, gdy czytamy opis jego życia i działalności, trudno dać mu ocenę niższą od maksymalnej 5.

Oczywiście nie zawsze tak jest. Wśród tych dwudziestu zdarzył się badacz z 4 pracami w „Nature” lub „Science”, ale wszystkie zrobił we współpracy z tym samym profesorem, którego nie ma w planie opuścić aż do emerytury i nie wiadomo, dlaczego stara się o starting independent grant, bo nie wybiera się być niezależnym, zanim jego profesor nie umrze, a teraz chce go tylko wspomóc dodatkowymi pieniędzmi z tego grantu. Ale to są wyjątki, bliższy średniej jest wnioskodawca 3 lata po doktoracie, z 9 pracami w „Science” i „Nature”, z grupą kilkunastu podlegających mu współpracowników i dysponujący już sumą 8 milionów euro z wszystkich dotychczas otrzymanych grantów. Od ERC chce jeszcze dodatkowo 2 miliony euro, bo stosowane przez niego metody są bardzo kosztowne, a on chciałby swe badania rozszerzyć.

Człowieka z Polski zadziwia umiejętność znajdowania bardzo zdolnych i bardzo silnie motywowanych młodych ludzi, wysyłanie ich na koniec świata na staże podoktorskie i obsypywanie dużymi pieniędzmi na badania, jeśli tylko się nieco wybiją. Jedyną organizacją w Polsce, która tak postępuje, jest Fundacja na rzecz Nauki Polskiej, natomiast inne instytucje naukowe wydają się być zajęte swymi instytutami, prawami nadawania stopni swoim ludziom, dbaniem o swych własnych pracowników. Nie wiem, jak załatwiają to w innych krajach, że młody człowiek po doktoracie, jeśli tylko dobrze publikuje, dostaje granty pozwalające mu na przyjmowanie doktorantów i pomocników po doktoracie oraz zakupy drogiej aparatury. Nikt się nie martwi, że doktorat bez opieki profesora lub docenta będzie na niskim poziomie, a milion złotych przeznaczony na badania przez młodego doktora wpakuje mu na kark Centralne Biuro Antykorupcyjne.

kierunek białoruś

Gdy mówię to, o czym napisałem, moim kolegom, odpowiadają, że ich interesuje dokonywanie odkryć naukowych, a nie konkurencja w nauce i wyścig szczurów. To spostrzeżenie byłoby bardziej przekonujące, gdyby oni sami lub ich uczniowie mieli osiągnięcia podobne do opisanej tu dwudziestki kandydatów. Nikt nie chce być szczurem, ale nie da się ukryć, że postęp w nauce, a co za tym idzie – postęp cywilizacyjny i wysoki poziom nauczania uniwersyteckiego, nie jest możliwy bez wyszukiwania ludzi najbardziej utalentowanych i dawania im szans rozwoju, a to bez konkurencji nie jest możliwe. Przekonała się o tym Komisja Europejska i stąd opisany tu pomysł grantów z ERC.

Wydaje się, że konkurencja jest ostatnią rzeczą, której życzą sobie polscy uczeni i polscy organizatorzy nauki. Najlepszym na to dowodem jest brak ograniczeń liczby stanowisk profesorskich w uczelniach i instytutach. Gdy nasz człowiek dojrzeje do profesury, to wymyślamy różne powody, dla których należy utworzyć stanowisko profesora i zatrudnić go na nim. W tym samym czasie Finowie i Szwedzi rozpisują konkurs z międzynarodową komisją, złożoną z Anglików i Amerykanów, aby wybrać najlepszą osobę z dziesiątek, jeśli nie setek kandydatów, którzy bez takiego konkursu nie mają szans na profesurę. I taka ostra konkurencja dotyczy całej działalności naukowej. W podobny sposób Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie potrafi załatwić zagranicznych recenzentów lub stworzyć międzynarodowych zespołów do oceny projektów badawczych, a pieniądze najchętniej daje instytucjom, a nie indywidualnym badaczom z dobrymi pomysłami. W ten sposób unikamy wyścigu szczurów i oddalamy się coraz bardziej od naszych skandynawskich sąsiadów, Finów czy Holendrów, zbliżając się niebezpiecznie do Białorusi.

W ostatnim dniu drugiego etapu, gdy już zdecydowaliśmy, kto dostanie grant na pewno, kto nie dostanie, a kto dostanie w zależności od pozostałych funduszy, w oczekiwaniu na samolot, który miałem dopiero następnego dnia, poszedłem obejrzeć Brukselę. Budynki biurowe duże, podobne do warszawskich, rynek starego miasta, jego kawiarnie i restauracje podobne do krakowskich, samochody takie jak w całej Polsce, tych samych marek i jakości, sklepy podobne, niektóre z identycznym nazwami, produkty spożywcze podobne, ludzie podobnie ubrani. Tylko poziom uprawiania nauki zupełnie odmienny. I nie widać światełka w tunelu, abyśmy z organizacją i finansowaniem nauki mieli ochotę wyjść z okresu realnego socjalizmu.

Prof. dr hab. Adam Łomnicki, biolog, pracownik Instytutu Ochrony Przyrody PAN oraz Instytutu Nauk o Środowisku UJ.