Językoznawca uniwersalny

Mariusz Karwowski


Łoktusza to kawał płótna używany zwykle jako przepaska. Trudne, mało znane słowo. Prof. Stanisław Dubisz, sięgając do swojej przepastnej teczki z niezliczoną zawartością kartek, akurat na ten wyraz zwraca uwagę. Nie występuje on w mowie codziennej, w większości słowników próżno go nawet szukać. Dziś to archaizm, w pierwszej chwili niewiele mówiący, ale u Mikołaja Reja czy Wacława Potockiego dość często używany. I od razu dziekan Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, a jednocześnie kierownik Pracowni Językoznawstwa Stosowanego, przywołuje cytat z Rozmowy Mistrza Polikarpa ze Śmiercią: „Ujrzał człowieka nagiego/ Przyrodzenia niewieściego/ Obraza wielmi szkaradnego/ Łoktuszą przepasanego”. Teraz łatwiej zrozumieć ten fragment? Cóż, z gramatyką historyczną języka polskiego studenci od zawsze mieli nie lada kłopot.

– Tak było jeszcze za moich czasów studenckich. To była prawdziwa katorga. Pomyślałem więc: czy nie można by opanować wiedzy z tego zakresu w sposób przyjazny? I narodził się pomysł „Glosariusza staropolskiego”.

To nowatorskie przedsięwzięcie. Będzie mieć formę słownika, ale o zgoła innym charakterze. Znajdzie się w nim etymologia wszystkich słów występujących w najwcześniejszych tekstach staropolskich. Do tej pory nie opracowano niczego podobnego. Gramatyka historyczna to bowiem nie tylko fonetyka, fleksja, słowotwórstwo, składnia, ale również analiza tekstów. Wybrano piętnaście, które najczęściej pojawiają się na zajęciach. W tym kanonie doliczono się blisko 1500 wyrazów. Łącznie z zaimkami i spójnikami, które przez wielu etymologów są pomijane.

– Każdy słownik etymologiczny korzysta ze słowników wcześniejszych, ale nasz będzie pod pewnymi względami innowacyjny, bo repertuar haseł, które tu występują, nigdy do tej pory nie był opracowany w żadnym z polskich słowników etymologicznych. U nas dobór wyrazów−haseł jest związany z tym, co zawierają konkretne teksty z kanonu – zaznacza prof. Dubisz, sięgając znów do teczki z kartkami, na razie jeszcze odręcznie zapisanymi. I wyciąga „cyrkiew”. Pierwsze skojarzenie? Wydaje się oczywiste, ale w Kazaniach świętokrzyskich z przełomu XIII/XIV wieku występuje w innym kontekście: „iżby grzecha ostał, swojich grzechów sirdecznie żałował i [z] świętą cyrekwią dzińsia zawołał”. Jak więc to rozumieć?

– Pierwotnie „cyrkiew” oznaczało kościół jako wspólnotę wiernych lub instytucję. Pochodzi od prasłowiańskiego „cyrky”, „cyrkwe” w znaczeniu świątynia i jest to późnosłowiańskie zapożyczenie od średniogreckiego „kyriake”, czyli „Pański dom”, a to z kolei było od przymiotnika „kyriakos” – „pańskie”. My zapożyczyliśmy to od germańskiego „kiriko”. Później rzeczownik zmieniał swoje znaczenie, a z czasem „cyrkiew” przeszła w kierunku określenia cerkwi prawosławnej – tłumaczy wyczerpująco uczony.

STO TYSIĘCY SŁÓW

Zebranie, spisanie i ułożenie tych wszystkich informacji w artykuł hasłowy to prawdziwie benedyktyńska praca. Z rzeczownikami czy czasownikami większych problemów nie ma. Ale są też spójniki i zaimki, choćby takie, jak „jakokoli”, „koliżdy”, których etymologia nie jest wcale taka oczywista. Wówczas natrudzić trzeba się więcej. Żaden jednak wyraz, opracowywany przez jednego z dziesięciu współpracowników, nie umknie uwadze prof. Dubisza. Osobiście sprawdza przed oddaniem do druku wszystkie z 1500 haseł. Stąd ta przepastna teczka. To i tak nic w porównaniu z prawdziwą szkołą życia, jaką przeszedł przy Uniwersalnym słowniku języka polskiego. Tam było sto tysięcy słów.

– Za każde hasło ponoszę taką samą odpowiedzialność, jak autor−redaktor. Ale i tak, nawet jeśli wśród tych stu tysięcy haseł jest sto tysięcy błędów, to nie będzie tak źle – żartuje i dodaje całkiem poważnie: – Słownik jest najtrudniejszym dziełem pod względem typografii. Miliony oznaczeń typu kropka, kreska, romb, kursywa, wytłuszczenie... A jeszcze trzeba dbać o maksymalnie ekonomiczne wykorzystanie miejsca, bo słownik ma to do siebie, że nie zawiera rzeczy nieważnych. A skoro tak, to, chcąc nie chcąc, chochlik drukarski zawsze gdzieś tam wejdzie.

Słownik – cztero− lub sześciotomowy – zakresem słów przypomina wiele zagranicznych pozycji, jak choćby angielskiego Webstera. Oczywiście, są słowniki i 50−tomowe, ale… gdzie na nie znaleźć miejsce? Nie mówiąc już o posługiwaniu się nimi. Im większy słownik, tym i informacje bardziej szczegółowe, niekiedy mało użyteczne. O Uniwersalnym słowniku języka polskiego powiedzieć tego nie można.

– Zacząłem go tworzyć metodą tradycyjną, czyli jeszcze przy użyciu fiszek, dopiero w pewnym momencie technika komputerowa zaczęła nam pomagać. Wszystkie hasła są sprawdzone z Korpusem Języka Polskiego PWN, czyli z zestawem tekstów, zawierającym sto milionów wyrazów. Jest to tzw. korpus zrównoważony, bo są tam teksty zarówno z gazet, z literatury pięknej, jak również teksty języka mówionego. Chodziło nam o to, aby były w nim wyrazy, które są reprezentatywne, mają dużą frekwencję w tym kanonie. Nie można więc nam zarzucić, że wybraliśmy słowa, którymi posługują się tylko specjaliści – z dreszczem emocji wspomina badacz długich sześć lat pracy nad największym osiągnięciem leksykograficznym w swojej karierze naukowej. I co do jednego nie ma wątpliwości: – Następnego słownika już nie zrobię. Ileż to wysiłku mnie kosztowało, ile nieprzespanych nocy… Poza tym nie starczyłoby mi już pewnie naukowej cierpliwości. Nie, to byłoby czyste szaleństwo.

Co ciekawe, słownik całkiem współczesny, obejmujący słownictwo okresu drugiej połowy wieku XX i przełomu wieku XX i XXI, zredagował właśnie on – historyk języka.

– Może to budzić zdziwienie, ale ja po prostu traktuję współczesny czas stawania się języka jako ostatnie stadium rozwoju historycznego. Nie jest więc tak, że nie podejmuję prac na temat polszczyzny współczesnej. To jest słownik polszczyzny ogólnej, uważanej za poprawną, której się uczy w szkole, która jest realizowana w środkach masowego przekazu, w której są sformułowane akty prawne.

NASZOM, TOM, SIEM

Jest i drugi biegun, tyle że już poza słownikiem, a na nim polszczyzna potoczna, język codziennych komunikatów, które są mniej staranne, niedopracowane, wręcz niepoprawne. Zdaniem prof. Dubisza, gdyby do słowników, choćby do Uniwersalnego…, zaglądało więcej osób, nie trzeba byłoby bić na alarm. Tymczasem…

– Polszczyzny starannej, oficjalnej jest coraz mniej w życiu społecznym. Za to we wszelkie sfery naszej rzeczywistości zaczyna coraz mocniej wchodzić tzw. polszczyzna obiegowa. To efekt tego, że wykształcony jest ledwie co dziesiąty Polak. Pozostali, choćby z racji dominacji ilościowej, mają większą siłę przebicia i w kontaktach społecznych, i w komunikacji językowej.

Pojawiają się więc takie osoby na świeczniku i nie mając odpowiedniego wykształcenia, również językowego, kaleczą polszczyznę na wszelkie sposoby. Za znamienny prof. Dubisz uważa przykład jednego ze znanych polityków, który notorycznie zamiast „się” mówi „siem”.

– Wydaje się to niemożliwe, a jednak jest to i możliwe, i w jego mowie regularne. Nosówki w wypowiedziach publicznych mówionych zniknęły prawie całkowicie. Mówi się: tom, izbom, naszom, Polskom… To świadczy o tym, że poziom sprawności językowej wyraźnie się obniża. W wielu sytuacjach, w których kiedyś niedopuszczalna byłaby mowa potoczna, jest ona teraz używana. Dlaczego? Bo ludzie, którzy tym językiem się posługują, innego nie znają.

Niebawem może dojść do sytuacji, w której pojawią się enklawy, wręcz całe środowiska, które będą posługiwać się tylko obiegową polszczyzną, a to wpłynie zapewne na ogólną sytuację językową. Tak jak w XVI wieku, kiedy obok Kochanowskiego, Reja, Górnickiego, Skargi, czyli elity posługującej się polszczyzną literacką, artystyczną, była także szlachta niepiśmienna.

– Teraz ta sytuacja zaczyna się powtarzać. Zwiększa się liczba osób niewykształconych językowo. To jest tak, jakby subkultura hip−hopowców chciała narzucić swój język całemu społeczeństwu. Każda grupa ma prawo stworzyć własny system komunikacyjny i się nim porozumiewać, ale niedobrze jest, kiedy wychodzi on poza tę grupę. Jeśli to się stanie powszechnym zwyczajem, a nie jedynie manierą niektórych osób, to z polszczyzną nie będzie dobrze – przestrzega.

I w tym właśnie, a nie w nadmiernym wpływie języka angielskiego, widzi realne zagrożenie dla funkcjonowania publicznej polszczyzny. Ta co jakiś czas będzie bowiem niejako siłą rzeczy podlegać wpływom różnych języków obcych. Zawsze jest tak, że język o mniejszej mobilności zapożycza od języka o większej mobilności. Mobilność uzależniona jest od pozycji państwa. A Polska hegemonem w świecie nigdy nie była.

– Jeśli już, to tylko w swoim regionie i dlatego z naszego języka czerpali Ukraińcy, Słowacy, Czesi, Litwini, natomiast my zawsze zapożyczaliśmy z Zachodu. Na początku – z łaciny. Bez latynizmów nie bylibyśmy sobie w stanie poradzić: dyrektor, rektor, administracja, aktor, fizyk – to wszystko jest pochodzenia łacińskiego. Ten język oddziałuje na polszczyznę aż do dnia dzisiejszego. Ze 100 tysięcy wyrazów w słowniku, około 10 proc. pochodzi z łaciny. Nie muszą być one bezpośrednio zapożyczone, wystarczy, że mają źródłosłów łaciński.

Na kolejnych miejscach są języki francuski i niemiecki. I z jednego, i z drugiego zapożyczyliśmy po około 5 tysięcy słów. Tylko że o ile ten pierwszy oddziałuje na sferę sztuki, kultury, wojskowości, nauki, o tyle drugi – na rzeczywistość codzienną: rynna, rynsztok, wójt, cegła, mur – to są wszystko zapożyczenia z języka niemieckiego. Dopiero na czwartym miejscu sytuuje się angielski.

– Każdy język obcy daje nam dużo, bo wiąże się z jakimiś wpływami cywilizacyjnymi. Tyle że wpływy przemijają, mody przemijają, a polszczyzna zostaje. Dopóki będą użytkownicy języka polskiego, dopóty będzie sam język – uspokaja mój rozmówca.

CARA, CZYLI SAMOCHÓD

W tej chwili na świecie ludzie posługują się około sześcioma tysiącami języków. Zdecydowana większość z nich to języki zanikające. Jedynie 500−600 ma ustabilizowaną pozycję, nie grozi im ani regres, ani zanik. Wśród nich jest też polski, którego używa około 50 milionów osób.

– Na emigracji przeważa tzw. dialekt polonijny, czyli mowa „half na pół”. Kiedy polonus mówi: Jechałem carą po highwayu, to właśnie używa takiego dialektu. Pół zdania po polsku, pół – po angielsku. Ba, niekiedy jest to pół słowa po polsku, a pół – w innym języku. Np. u Polonii węgierskiej popularne są fezelijki, czyli jarzyny podawane do obiadu. Przy czym podstawa – „fözelek” – jest węgierska, a do niej dodano polską końcówkę.

Zdaniem dziekana Wydziału Polonistyki UW, z pokolenia na pokolenie tylko 75 proc. emigrantów przejmuje język polski. Pozostali przestają go używać. Nasza emigracja ma już ponad 150 lat – to jest przeszło pięć pokoleń – więc siłą rzeczy mowa ojczysta za granicami ginie. Prof. Dubisz, który badania nad językiem Polonii prowadzi już od ponad 30 lat, wspomina, że na początku traktowano je z przymrużeniem oka. „Co wy tam, kolego, badacie, folklor jakiś?” – pytali inni językoznawcy. Dziś ma podwójną satysfakcję, bo wiele procesów, które zaobserwowano w odniesieniu do języka Polonii, zachodzi teraz w Polsce w związku z wpływem języka angielskiego.

– Zjawiska polonijne to swego rodzaju laboratorium: zapożyczenia semantyczne, strukturalne, interferencje innego typu… To dzieje się dzisiaj w polszczyźnie, bo jesteśmy narażeni na wpływ języka globalnego, jakim jest angielski – zauważa kierownik Pracowni Językoznawstwa Stosowanego.

Średnio co drugie słowo w wydanym pięć lat temu Uniwersalnym słowniku języka polskiego jest zapożyczone z innego języka. Ale takie zapożyczenia występują również w przygotowywanym właśnie do druku Glosariuszu staropolskim. Tyle że o ile ten pierwszy dotyczył współczesnej polszczyzny, drugi ma swoje źródło w głębokiej historii.

– Łączę więc te dwa bieguny, a zarazem są to dwa zakresy moich zainteresowań – wyjaśnia prof. Stanisław Dubisz.

Na razie wszystkich 1500 słów występujących w glosariuszu opracowano odręcznie, każde ma swoją mniej lub bardziej zapisaną kartkę. Wkrótce całość zostanie wprowadzona do komputera i jeszcze w tym roku się ukaże. Skorzystają zapewne nie tylko słuchacze studiów polonistycznych.

– Opublikujemy to w dwojakiej formie: klasycznej, drukowanej oraz w Internecie. Idziemy z duchem czasu. Jak ktoś będzie chciał sobie jakiś tekst przeczytać, to wystarczy kilka kliknięć i wszystkie wyrazy będzie miał wyjaśnione – zapowiada.

Jego pracę można porównać ze zmaganiami alpinisty. Nie każdy ma tyle sił, zapału i chęci, aby wejść na Mount Everest. Ale nikt też nie powie, że nie jest to jego marzeniem. Przygotowanie i wydanie słownika jest osiągnięciem takiego najwyższego szczytu. Tyle tylko, że po zejściu z niego nadal można zdobywać góry. W końcu wędrówka po Tatrach też może sprawić wiele satysfakcji.