Jaka obecność?

Myśli podczas konferencji Magdalena Bajer


Fundacja na rzecz Nauki Polskiej przekazała 250 tys. dolarów amerykańskiemu Columbia University na wsparcie studiów polskich albo polonoznawczych (obie nazwy używane są wymiennie), które istnieją w tej uczelni. Oznajmił to 24 października w Belwederze prezes fundacji, prof. Maciej Żylicz, otwierając konferencję poświęconą polskim katedrom za granicą.

Wdzięczna za zaproszenie, słuchałam obrad z nierówną dla wszystkich wystąpień uwagą, gdyż przypominało mi się, jak pisano w „Tygodniku Powszechnym”, w połowie lat 90., o krzyżowej drodze twórców takiej katedry w Jerozolimie. Na konferencji był zresztą prof. Jan Dowgiałło, pierwszy ambasador RP w Izraelu, inicjator i ciągle niestrudzony rzecznik tego dzieła. Słuchając go dziwiłam się, jak mało się od tamtych czasów zmieniło, choć jesteśmy w UE, a stosunki polsko−izraelskie układają się coraz lepiej.

Ustępujący minister edukacji, prof. Michał Seweryński, ogłosił wprawdzie, że istnieje gotowa koncepcja systemu polskich studiów za granicami i są pieniądze na to – trzeba ufać, że obecna pani minister, z udziałem innych resortów i innych jeszcze sponsorów, rzecz pomyślnie, tj. wedle nowoczesnych standardów światowych, zrealizuje.

Ambasady naukowe

Zebrani na konferencji zgodzili się bez dyskusji, że uczestnictwo w procesach integracyjnych na naszym kontynencie i w globalizacji wymaga autoprezentacji krajów, które pragną odegrać istotną rolę w nowych wspólnotach, oraz że działalność dyplomatyczna, a i aktywność instytutów polskich, czyli elegancka, nawet najsprawniejsza reklama, nie wystarczy.

Konstatowano expressis verbis wiodącą, nieodzowną rolę uniwersytetów w kształtowaniu obrazu kraju, narodu, państwa – poprzez pomnażanie wiedzy o nich, takiej wiedzy, którą przywykliśmy nazywać akademicką, tj. ugruntowanej poprzez rzetelne badania zamknięte przyjętymi w kręgach specjalistów konkluzjami. Kilkakroć usłyszałam określenie „ambasady naukowe” w odniesieniu do tego właśnie zadania uniwersyteckich ośrodków studiów polskich za granicą, na zmianę z innym: „centra wymiany międzynarodowej”. I nie jest to, jak sadzę, megalomania uczonych, gdyż w takich centrach powinny i mogą powstawać koncepcje dotyczące wszelkich rodzajów wymiany – gospodarczej, kulturalnej, naukowej, edukacyjnej, turystycznej etc. Wyobrażony zgodnie ideał odległy jest od rzeczywistości, również zgodnie ocenianej jako wymagająca znacznych wysiłków.

Trzeba bowiem równocześnie zażegnać występujący od kilku lat kryzys istniejących form studiów polskich za granicą i tworzyć nowe ich ośrodki odpowiadające obecnym trendom cywilizacyjnym. Tylko w części działania te mogą się pokrywać.

Nie było dotychczas całościowego programu w tym zakresie, powodzenie przedsięwzięć polonoznawczych zależało od inicjatywy, a potem gorliwości twórców katedr polskich oraz od środowisk, jakie zdołali dla swych idei pozyskać, wreszcie od wytrwałości w „kolędowaniu” o pieniądze. W taki sposób powstały katedry polskie (nazwy są różne) np. w Wielkiej Brytanii, Izraelu, Niemczech, USA. Ich twórcy i kierownicy przedstawili na warszawskiej konferencji swoje doświadczenia oraz wynikające z nich propozycje zmian.

Z największym zapałem

Pierwszego sprawozdawcy nie trzeba rekomendować Czytelnikom, jakkolwiek prof. Norman Davies znany jest lepiej ze swych książek o Polsce niż z działalności naukowo−ambasadorskiej. Ta druga ma długie dzieje i bardzo bogaty dorobek. Trzydzieści lat temu zainicjował wydanie bibliografii książek o Polsce, jakie opublikowano w języku angielskim, dając zainteresowanym podstawowe narzędzie warsztatu badawczego. Na konferencji ujął opis obecnej sytuacji w ośmiu punktach, z których kilka wymienię.

Mówił o ignorancji, zgoła dezinformacji, na temat Polski w wielu krajach, co ma różne przyczyny, ale istotną pośród nich jest częste usytuowanie studiów polskich w strukturach uniwersyteckiej slawistyki, w której dominują od dawna język rosyjski i wiedza o Rosji. W Stanford np. wyrugowano z programu nauczania wszystkie literackie języki słowiańskie, jest tam natomiast 5 katedr rosyjskiego i również 5 poświęconych twórczości Dostojewskiego. Połowa doktorantów w Cambridge pisze prace historyczne o Niemczech, a jeden zainteresowany dziejami Polski miał trudności ze znalezieniem opiekuna.

Na sytuacji studiów historycznych ciąży zakorzeniony w mentalności środowisk akademickich podział na narody „historyczne” i narody „etniczne”, determinując zainteresowanie kulturą mocarstw.

Nie ułatwiają jej takie czynniki, jak brak infrastruktury, do czego prof. Davies zaliczył m.in. niedostatki programów szkolnych w zakresie wiedzy, choćby elementarnej, o Polsce, a także to, co nazwał „buchalteryzacją” uniwersytetów. Na to ostatnie uskarżali się wszyscy referenci.

Sąsiedzka ciekawość

Na utworzonych w 1996 roku studiach polskich w Bremie było najwięcej 20 słuchaczy. Kiedy w ich miejsce powstały „zintegrowane studia europejskie”, prof. Zdzisław Krasnodębski (kierujący studiami) na wykładzie Polityka i media miewa ich setkę. Nie mniejszym zainteresowaniem cieszą się też filozofia polityki i socjologia odniesione do krajów środkowoeuropejskich, w tym Polski. Studia polonoznawcze należą w Niemczech do mainstreamu nie do local studies – taką dystynkcją posługiwali się referenci – przede wszystkim dlatego, że włączono je w kontekst europejski, ale i z racji owej naturalnej ciekawości sąsiedzkiej.

Większa jest w tamtejszych środowiskach humanistycznych wiedza o sporach historyków po I wojnie światowej i o aktualnych badaniach w obu krajach, niż np. w Wielkiej Brytanii. Wpływają na nią także doraźne zmiany w polityce wewnętrznej i międzynarodowej, takie jak ewolucja stosunku do oporu wobec nazizmu (w NRD powstaje teraz mnóstwo prac o ruchu oporu), aktywność Związku Wypędzonych. Zapotrzebowanie na wiedzę o Polsce jest wrażliwe na sytuację polityczną, znaną młodym Niemcom z mediów (każda większa gazeta i stacja mają korespondenta w Warszawie), co tłumaczy ciekawość studentów.

Warunki do jej zaspokajania mają lepsze niż te, jakie przedstawił prof. Davies – w Bremie jest lektorat polski, a podczas wakacji słuchacze odbywają u nas staże.

Przy tym wszystkim wszakże prof. Krasnodębski zwrócił uwagę na niepokojące zwiastuny mogących się pojawić zagrożeń różnej natury. Pierwszy to fakt, iż Niemcy zaczęli oszczędzać, a stosunkowo łatwo uzasadnić cięcia tego, co nie jest „pierwszą linią” frontu naukowego. Drugi, z tym związany, to przyjęcie strategii bolońskiej, więc otwarcie perspektywy na Amerykę z ograniczeniem Ostforschung, co najmniej i najpóźniej dotknie rusycystykę. Zamykanie katedr polskich już się zaczęło powiększając istniejącą zawsze asymetrię między nimi a stanem germanistyki u nas. Naprawienie tego zależy od nas i do zadań strony polskiej należy.

Z dobrych chęci

Katedrę Historii i Kultury Polskiej w Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie wymyślił prof. Jan Dowgiałło w 1993 roku, mając gorącą zachętę rektora polskiego pochodzenia i szeregu osób z grona akademickiego. Potrzeba wiedzy o Polsce, właśnie wiedzy historycznej oraz znajomości kultury, jest w Izraelu szczególna. Spotyka się z naszą chęcią jej przekazywania niejako pośrodku drogi. Obu stronom na tym od początku zależy, toteż obie dokładały starań. Założona w Polsce fundacja zbierała pieniądze (mieliśmy zebrać połowę niezbędnej sumy, tj. 3 tys. dolarów), Jerzy Giedroyc anonsował potrzeby i zamieszczał listę ofiarodawców w każdym numerze „Kultury” od 1995 roku.

Prof. Dowgiałło nie utyskuje zbytnio na „kolędowanie” w tak ważnej i pożytecznej sprawie, jakkolwiek referował ten nurt swoich działań z nutą zniecierpliwienia i z nadzieją, że nasza nowa sytuacja w Europie zapoczątkuje etap normalności.

W roku 1999 podpisano umowę i katedra zaczęła pracę, pozostając pod nadzorem MSZ. Praca polega na półrocznych (niekiedy przedłużanych) cyklach wykładów uczonych z Polski – różnych specjalności humanistycznych odpowiadających nazwie placówki, którzy głoszą je po angielsku. Było dotąd m.in. pięciu historyków (założeniem jest przedstawienie całej historii od czasów najdawniejszych po współczesność), dwóch polonistów, socjolog. Słuchało od kilku do kilkunastu studentów, którzy w Izraelu są starsi niż przeciętnie u nas, z uwagi na służbę wojskową.

Wiadomo nie tylko od referenta, ale także z relacji powracających wykładowców i osób, które odwiedzają Jerozolimę oraz uniwersytet, że Katedra Historii i Kultury Polskiej zakorzeniła się już w tamtejszym pejzażu intelektualnym, niezależnie od wielkości formalnego jej audytorium.

W kolebce noblistów

Współpraca Fundacji na rzecz Nauki Polskiej z nowojorskim Columbia University jest naturalna w świetle dewizy FNP: „Wspierać najlepszych, żeby byli jeszcze lepsi”. Od prezentacji CU zaczął wystąpienie prof. John Micgiel, kierujący obecnie Ośrodkiem Studiów Wschodnich, który istnieje od 1954 roku. Przypomniał, że w ponad 250−letnich dziejach uczelni 76 jej absolwentów otrzymało Nagrodę Nobla, że to tamtejsza, znana w świecie szkoła dziennikarska przyznaje Pulitzera, a z rzeczy bliżej nas dotyczących, że języka polskiego uczą tam od I wojny światowej.

Nie jest przy tym tak, by studia polskie w Nowym Jorku odpowiadały w pełni ambicjom ich amerykańskich animatorów, a także naszym rodzimym pragnieniom. Dotyczą ich podobne do opisanych wcześniej (choć w mniejszym stopniu) kłopoty – z nie dość wyraźną tożsamością w obrębie szeroko rozumianej „problematyki wschodniej” czy nawet środkowoeuropejskiej i w kontekście żywego ciągle zainteresowania upadkiem komunizmu, jaki nastąpił mniej więcej równocześnie w kilku krajach, nie zawsze za oceanem dokładnie rozróżnianych. Elementem owego kontekstu jest też sowietologia, tradycyjnie mocno rozwijana w Stanach Zjednoczonych.

Prof. Micgiel chciałby utworzyć osobną katedrę studiów polskich, a także katedrę politologii z udziałem Polaków i polskich środków. Dlatego bardzo sobie ceni udział FNP w rozwoju tych kierunków, obok miejscowego mecenasa, jakim jest Fundacja Kościuszkowska i w kraju fundacja Semper Polonia.

Na nowoczesne polonoznawcze centrum (centrami nazywają się w Columbii nawet niewielkie zespoły katedr powiązanych wspólną problematyką) chcą inicjatorzy zebrać 3 mln dolarów żelaznego kapitału, co pozwoliłoby utrzymywać na pożądanym poziomie jego funkcje dydaktyczne, z kształceniem doktorów – najchętniej spośród studentów amerykańskich, prowadzić badania i rozwijać szeroko kontakty międzynarodowe.

Polscy profesorowie wykładający w CU z reguły odwiedzają także inne uniwersytety, spotykają się z organizacjami polonijnej inteligencji, a ich nowojorscy studenci prowadzą żywą działalność kulturalną w swoim klubie i poza murami uniwersytetu.

Przysłuchiwanie się obradom, w których głos zabrali również przedstawiciele parlamentu i agend rządowych, budziło otuchę z tego przede wszystkim powodu, że na niepokoje oraz potrzeby przedstawione przez prowadzących studia polskie za granicą odpowiadano konkretnie i kompleksowo. Nie ulegam łatwej nadziei, chcę jednak wierzyć, że zaczną się ze strony Polski starania o ożywienie istniejących katedr, zaktualizowanie być może ich programów – w perspektywie europejskiej, że zostanie ostatecznie dopracowana koncepcja naszej polonoznawczej oferty dla najbardziej prestiżowych uczelni, gdzie obecność jest szczególnie potrzebna, ze skierowaniem uwagi na to, by kształciły młodzież swoich krajów w tym, co jest w polskich dziejach, kulturze, kierunkach przemian społecznych i cywilizacyjnych swoiste, a zarazem może stanowić uniwersalną propozycję.

Uwzględnienie dotychczasowych doświadczeń z różnych krajów powinno stanowić punkt wyjścia do szerszej debaty na ten temat. Troską właściwych resortów pozostanie dopilnowanie korzystnych (bezterminowych) umów międzynarodowych i finansowanie. W tym ostatnim, jak obiecywano na konferencji, wolno się spodziewać udziału innych, poza FNP, organizacji pozarządowych i – oby wreszcie – biznesu.