Biurowiec czy pałac? cz. 3

Jan Kozłowski


Wszelka nowożytna władza pochodzi z pałacu, tej najważniejszej formy architektury monarchii absolutnej, symbolu władzy i panowania. Ministerstwo to spadkobierca pałacu. W PRL pałac pozostał synonimem władzy – ale „odebranej ciemięzcom i krwiopijcom” i oddanej ludowi. Dlatego gmach ministerstwa nie ucieknie od porównań z pałacem – jako formą architektoniczną, społeczną, kulturalną.

Lustra, okna i obrazy

Pewne zwyczaje ministerialne są w prostej linii spadkobiercami pałacowych; tak jest z uroczystym wprowadzeniem nowego ministra przez premiera (pozostałość introdukcji czy ingresu) oraz ze zwyczajem bożonarodzeniowego spotkania ministra z personelem (relikt świątecznego bratania się pana z ludźmi dworu). Utrzymuje się zwyczaj dzielenia opłatkiem i jajeczkiem świątecznym, a nawet wspólnego zasiadania w departamentach za świątecznym stołem. Bezpośrednia, nieregularna dostawa do ministerstwa jaj i miodu (z pominięciem handlu detalicznego) też jest jakąś pamiątką po czasach feudalnych.

W przeciwieństwie do pałacu ministerialny biurowiec owładnięty jest nie ideą staropolskiej, ostentacyjnej rozrzutności i próżniactwa, tylko franklinowskiej pracowitości i liczenia się z każdym groszem. Duch protestantyzmu i ideologia Oświecenia, z ich afirmacją wartości pracy, wzięły tu górę. Nie afirmowanie własnej potęgi stanowej, tylko odpowiedzialność publiczna stanowią jego credo. Pod pewnymi względami biurowiec znalazł się więc na antypodach pałacu.

Dawne pałace miały swoje wehikuły transcendencji, które niosły myśl i uczucia daleko poza bezpośrednią rzeczywistość. Należały do nich lustra, okna otwarte na ogród i dzieła sztuki. W ministerialnym pałacu straciły one swoje pierwotne funkcje, aby pełnić tylko role użytkowe. Zwierciadła nie są tu organem kontemplacji, symbolem duszy albo sugestią istnienia – po drugiej stronie – innego świata. Zawieszone w windach i toaletach są po to, by ułatwić podmalowanie rzęs lub poprawienie krawata. Okna nie symbolizują przełamania doczesnych ograniczeń; nie otwierają dalekich perspektyw, a światło, jakie poprzez nie wnika, nie skłania urzędniczych dusz do medytacji. Służą one tylko do oświetlenia i wentylacji, choć może dla osób pracujących od strony północno−zachodniej źródłem natchnienia jest widok starych lip. Także obrazy w ministerstwie nie są żadnym symbolem, alegorią, przesłaniem lub przekaźnikiem idei; są tylko zinwentaryzowanym depozytem muzealnym. Niczego nie mówią, niczego nie głoszą, są tylko dekoracją. W dawnych pałacach sztuka była językiem władzy, coś obwieszczała i przekazywała; teraz – w warunkach rygoryzmu budżetowego i kontroli NIK – jawi się jako podejrzany naddatek, a surowość ścian – jako przejaw chwalebnej rzymskiej cnoty obywatelskiej. Przez lata w sali zebrań kolegium ówczesnego KBN wisiało melancholijne płótno przedstawiające roztopioną w błocie drogę o zmierzchu, prowadzącą do ubogich wiejskich chat; nawet najbardziej zagorzali przeciwnicy polskiej transformacji nie malowali sytuacji kraju w tak ciemnych barwach. Na obrazie wiszącym w przedpokoju wiceministra dwa okręty walczą ze wzburzonym morzem; ta metafora jest bardziej nośna i uniwersalna.

Skromnym odpowiednikiem magnackiej galerii rodowej są oprawione fotografie kolejnych ministrów, zawieszone w holach niektórych ministerstw. Sukcesorzy urzędów zastępują zatem sukcesorów krwi. Galerie olejnych portretów przetrwały w uczelniach, Polskiej Akademii Nauk, i gdzieniegdzie w ratuszach; ze ścian patrzą na nas z góry surowe, znieruchomiałe spojrzenia rektorów, prezesów lub burmistrzów. Komitet Badań Naukowych, protoplasta ministerstwa, czcił swoją historię – oryginalnego połączenia samorządu uczonych z urzędem centralnym. Kult przeszłości zaowocował akademią w 10−lecie narodzin KBN. Galerię rodową ministerstwa (zbiór kolorowych fotografii oprawnych w ozdobne ramy) sporządzono w czasie kadencji profesora Kleibera. Otwierał ją profesor Witold Karczewski, pierwszy przewodniczący KBN. Połączenie ze szkolnictwem wyższym wprowadziło komplikacje. Prosta linia genealogiczna została załamana i galerię rodową zdjęto ze ścian.

Pałace miały swoje biblioteki i kunstkamery; te w jakiejś szczątkowej formie przetrwały w ministerstwie. Ministerialna książnica nie udaje świątyni wiedzy i nie jest zdobiona popiersiami wielkich uczonych, ale bibliotekarz ma w sobie coś z XVIII−wiecznego książęcego kustosza – wszechstronnie oczytanego polihistora. Brak gabinetu osobliwości, ale jego substytutem są urządzane na pierwszym piętrze wystawy, takie jak np. niedawna ekspozycja Dźwięki w kolorze, w której na planszach przedstawiono plastyczny zapis brzmień. Pojęcia „osobliwości” pałacowej kunstkamery oraz wystaw Ministerstwa Nauki są jednak różne; to pierwsze oznaczało abdykację rozumu wobec niewytłumaczalnych odstępstw od porządku natury, to drugie – demonstrację siły nauki, która potrafi potrząsnąć potoczną wiedzą.

Udomowienie przestrzeni oficjalnej

Inskrypcje i emblematy rzadko widnieją na współczesnych gmachach użyteczności publicznej. Jeszcze w latach trzydziestych bywało inaczej: sądy na Lesznie w Warszawie zdobiła maksyma Prawo Ostoją Rzeczypospolitej, Wolną Wszechnicę Polską motto Ex litteris libertas, a stację filtrów – płaskorzeźby Pragnienie i Czystość. Budynek MNiSW nie został zbudowany do zarządzania nauką, prócz czerwonej tabliczki nic nie zdradza jego przeznaczenia, a w holu próżno szukalibyśmy popiersia Kopernika lub Marii Curie.

Gdy jednak bliżej poznamy pokoje dyrektorskie i pracownicze, dostrzeżemy cały odrębny świat napisów, rysunków i fotografii, wiszących na korkowych tablicach, na drzwiach lub na ścianach, oraz świat przedmiotów leżących na biurkach i parapetach. Znajdziesz wśród nich widokówki, zdjęcia niemowląt, najwcześniejsze próby plastyczne pociech, przyciski w kształcie małp czytających inkunabuły, pluszaki i przytulanki, kubki z fotografiami córek itd., itp.

Wśród inskrypcji pozytywne deklaracje („Nie daję – nie biorę łapówek”, „Cóż, ciągle wierzymy, że ludzie są inteligentni. Tak jak Ty”) sąsiadują ze świadectwami przekory. Motywy „antysystemowe” są coraz bardziej popularne i sięgają gabinetów wicedyrektorów. Znajdziemy wśród nich chłopski humor Mleczki, komiksy antyorganizacyjne Dilberta, pochwałę lenistwa kota Garfielda, reprodukcje surrealistycznych wizji Rafała Olbińskiego, a także socrealistyczne plakaty z okresu stalinowskiego wzywające do wydatnej, wytężonej pracy, walki ze stonką lub z sabotażystą. Przewrotne są cytaty z zarządzenia cara Piotra I („Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, tak by swoim pojmowaniem istoty sprawy nie peszyć przełożonego”) oraz komiksy z kotem Garfieldem („Mam ochotę popracować... Uffff, dzięki Bogu przeszło mi”).

Car i kot służą psychicznej samoobronie; ostentacyjny tumiwisizm kota bawi w sytuacji, gdy nie można sobie pozwolić na dłuższe przerwy w pracy, a zarządzenie cara śmieszy, bo mówi wprost to, co choć zakryte milczeniem, pozostaje jakoś prawdziwe w różnych epokach.

Wszystko to są oznaki udomawiania przestrzeni oficjalnej, postępującego powoli, ale konsekwentnie, od demokratycznego przełomu roku 1989. W początku lat 90. przestrzeń udomawiali głównie pracownicy techniczni, maszynistki, komputerowcy, kserokopiści i szoferzy. Urzędniczki (od inspektora aż po radcę i naczelnika) preferowały rośliny – aloes, tłustosz, paproć, geranium, bluszcz, lisus i kalanwe – jako taki typ indywidualizacji przestrzeni, który nie nadawał jej całkowicie prywatnego charakteru. Od tego czasu udomawianie poczyniło postępy, od pomieszczeń osób z niższych szczebli hierarchii ku gabinetom urzędników wyższej rangi i od roślin do coraz bardziej zróżnicowanych napisów i przedmiotów. Granica „udomowienia” posunięta jest dalej w: a) pokojach osób na niższych stanowiskach; b) w departamentach, które nie zajmują się obsługą klientów zewnętrznych; c) poza ministerstwem – w agencjach rządowych, takich jak GUS czy Urząd Patentowy. W tych ostatnich sięga ona gabinetów dyrektorskich, w których nieraz kolorowa fotografia roześmianego dziecka zajmuje niemal to samo honorowe miejsce, w którym w czasach stalinowskich wisiały portrety Bieruta i Cyrankiewicza. Te były bezgłośnymi środkami perswazji i przemocy; symboliczną przestrzeń opuszczoną przez totalitarne państwo zaanektowała rodzina.

Luźny gorset

Udomawianie przestrzeni oficjalnej to ciekawe zjawisko, które nie doczekało się jeszcze opisu antropologa (antropologowie przychodzą do Ministerstwa Nauki składać wnioski grantowe, a nie badać zachowania plemienia urzędników). Towarzyszy mu wiele innych pokrewnych zmian. Jeszcze w początku lat 90. niemal wszyscy urzędnicy nosili do pracy czarne teczki o sztywnych bokach, podobne do takich, które mieli ze sobą dygnitarze rządowi udający się na negocjacje z komitetem strajkowym w Gdańsku w sierpniu 1980 roku; teraz coraz częściej noszą oni małe plecaki. Teczka była dawniej oznaką dojrzałości i cechowej identyfikacji nawet młodych urzędników; dzisiaj plecak jest symbolem młodzieńczej energii i niezależności także osób w wieku przedemerytalnym. Podobną funkcję pełni rower, na którym dojeżdża do pracy niejeden dyrektor. Od końca XX wieku zapanował zwyczaj życzenia sobie „miłego dnia” i „udanego weekendu”. Wszystkim tym zmianom towarzyszy polepszenie atmosfery wewnątrz urzędu oraz relacji z klientami.

W ministerstwie nie ma jednak tablic z tworzonymi ad hoc, pełnymi dowcipu i ciepłej ironii rysunkami i komentarzami na temat lokalnych stosunków i układów, jakie często widzi się w tych instytucjach naukowych, w których pracownicy tworzą wspólnotę. Pamiętam jeszcze taką tablicę, wiszącą w latach 60. w klubie SGPiS „Jajko”. W czasach pałacu ich odpowiednikiem była dworska poezja towarzyska. Podobnych tablic nie znalazłem też w ministerstwach za granicą. Już jednak w zagranicznych agencjach rządowych, takich jak rady ds. badań, panuje większy luz; częściej niż w ministerstwach dopuszcza się w nich tweedową marynarkę, kolorową koszulę, indywidualną aranżację gabinetu oraz pogwizdywanie na korytarzu. Im lepszy, aktywniejszy i ceniony pracownik, tym luźniejszy jego gorset standardowych reakcji.

Biesiadowanie straciło całkowicie w ministerialnym pałacu swój dawny, głęboki sens społeczny i kulturowy, i spadło do roli cateringu, czyli pospiesznego uzupełnienia kalorii. Aranżacja wnętrza stołówki w MNiSW nawiązuje do chłopskiej chaty oraz szlacheckiego dworku, a ten stylistyczny miszmasz uzupełniają nazwy potraw nawiązujące do kultury rebelii („placek po zbójnicku”). Wszystko to przenosi klienta do rustykalnego „innego świata” prostego obyczaju, któremu obce są zawiłości cywilizacji miejskiej, a w szczególności lizbońskich strategii, programów operacyjnych oraz instrumentów realizacji.

Proponowałem nadanie potrawom nazw nawiązujących do spraw, jakimi żyją klienci stołówki („sos akademicki”, „śmietanka profesorska”, „kotlet a la radca”), ale pomysł przepadł. Oprócz fizyków i matematyków żadna profesja nie jest gotowa uśmiechnąć się na widok samej siebie. Funkcją takich miejsc, jak ministerialna stołówka, jest oderwanie od spraw, jakimi żyje się przez cały dzień pracy i przeniesienie do jakiegoś innego, iluzorycznego miejsca. Nie inaczej „komnata chińska” czy też „japońska” stwarzała niegdyś dla ludzi pałacu chwilową ułudę zamieszkiwania w krajach Orientu.