Studenci, pamiętaj, studenci...
Wielokrotnie słysząc o tym, że dana uczelnia czy wydział są najlepsze lub znajdują się w czołówce jakiegoś rankingu – rozumiem, iż oznacza to, że kształcą najlepszych absolwentów – zadawałem sobie pytanie: na jakiej podstawie formułowane jest to twierdzenie? A zwłaszcza, jak rozpoznać, czy to rzeczywistość, czy tylko dowolna próba ustawienia hierarchii? Żeby odpowiedź była bardziej wiarygodna, wymieniane są najczęściej bardzo szerokie podstawy takiej oceny: od uprawnień jednostki do habilitowania czy doktoryzowania i uzyskanych akredytacji, poprzez utytułowaną kadrę, kategoryzację, badania i granty, po bazę lokalową i biblioteki. Zawsze wtedy wydaje mi się to zaskakujące – to decyduje, a nie poziom przychodzącej młodzieży, program, dydaktyka i metody pracy oraz atmosfera i zaangażowanie? Jest oczywiste, że dopóki nie ma obiektywnego narzędzia oceny, np. końcowego egzaminu, dopóty tego typu twierdzenia są dość dowolne.
I oto kilka dni temu poznałem przykład potwierdzający te intuicje. A było tak. W pewnym dużym mieście istniały obok siebie dwie uczelnie. Jedna okrzepła, znana, z tradycjami. Druga nowa, rynkowa, dynamiczna. Jak to dziś w zwyczaju, w obu wykłada w sporej mierze ta sama kadra. Warunki lokalowe w obu niezłe. Obie w czołówce rankingów. I oto studenci tej drugiej idą na studia magisterskie z informatyki do pierwszej. Co się okazuje? Po roku ze 100 studentów zostaje – dosłownie – jeden. Dlaczego – pytam rektora – przecież tam też czołowe miejsca w rankingach, ta sama kadra? Nie taki sam materiał na dobrego studenta – odpowiada. Zatem to nie utytułowana kadra, nie warunki lokalowe i nie zasobne biblioteki decydują o poziomie absolwentów. Najważniejsza jest młodzież.
Żałuję bardzo, że podczas dyskusji o reformach w szkolnictwie wyższym tak mało się słyszy o studentach, metodach kształcenia, końcowym stanie wiedzy i umiejętnościach absolwenta czy o dostosowaniu nauczania do potrzeb rynku pracy. Za to wiele o sprawach organizacyjnych uczelni, ważności uprawnień kadry i jej problemach, np. zarobkach czy pensum oraz o tym, jak każdy przedmiot jest ważny (oczywiście „mój” przedmiot). Dydaktyka – choć mówimy o szkole wyższej – nie jest niestety tym, co może dać pozycję w uczelni. Ona jest właściwie w tle. Można być marnym dydaktykiem, byle publikować i zdobywać kolejne stopnie. Odwrotnie to niemożliwe. Pora chyba coś zmienić.
Studenci, pamiętaj, studenci...
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.