Po co praca magisterska?

Marek Misiak


Dziwnie czyta się informacje o rychłym zlikwidowaniu pracy magisterskiej i zastąpieniu jej egzaminem, w sytuacji, gdy sam w pocie czoła i stresie piszę własną „magisterkę” i z jednej strony sprawia mi to przyjemność, z drugiej – odbiera spokojny sen. Wielu utytułowanych naukowców (z kilkoma rektorami włącznie) w obszernych artykułach i wywiadach tłumaczy, dlaczego – zwłaszcza na kierunkach nieprzygotowujących w założeniu do pracy naukowej – pisanie obszernej, jednolitej pracy jest pozbawione głębszego sensu. A tymczasem ja będę może przedstawicielem ostatniego rocznika, który niezależnie od tych wszystkich mądrych opinii po prostu musi stworzyć pracę odzwierciedlającą poziom swojej wiedzy i umiejętności. Może zabrzmi to dziwnie, ale mimo iż moja praca magisterska jest trudna, im dłużej nad nią pracuję, tym bardziej odczuwam głęboki sens tego warunku uzyskania tytułu. Uważam, że istnieje kilka ważkich argumentów za pozostawieniem jej w obecnym kształcie, przynajmniej na kierunkach humanistycznych i społecznych.

Twórczość naukowa

Najważniejszy argument to częściowo przynajmniej naukowy charakter tej pracy – o ile oczywiście promotor jest dostatecznie wymagający. Na kierunkach, gdzie jednym w celów kształcenia jest przygotowanie do pracy naukowej, dysertacja magisterska pełni funkcję wdrażającą. Większość prac zaliczeniowych – semestralnych, seminaryjnych – ma charakter raczej przyczynkarski i kompilacyjny. Czasem jest to uwarunkowane charakterem danego przedmiotu – materiał po prostu nie stwarza pola do pracy badawczej. Często jednak wynika to z błędnego przekonania wykładowców, że studentów nie można w ten sposób przeciążać i praca powinna być możliwa do napisania w dwa wieczory. Jeśli w tej sytuacji zniknie również praca magisterska, to student – o ile przez pięć lat nie zrobił tego z własnej woli – nie będzie miał nigdy okazji wykazać się jakąkolwiek twórczą pracą. To prawda, że tylko nieliczni absolwenci filologii, historii czy filozofii podejmują pracę naukową. Zabrzmi to może górnolotnie, ale w tym momencie chodzi o pewną zasadę generalną: wyższe studia naukowe (a nie wyłącznie zawodowe) powinny być twórcze, a nie wyłącznie odtwórcze. Na studiach humanistycznych bardziej sensowna byłaby zmiana podejścia do samej pracy magisterskiej, uczynienie jej rozprawą na poły choćby naukową i twórczą.

Można oczywiście stwierdzić, że nie każdy jest w stanie takiej pracy podołać. Zabrzmi to brutalnie, ale nie każdy musi studiować, a ostatnimi czasy niektóre kierunki humanistyczne (filologia polska, historia) stały się w pewnych uczelniach miejscem, gdzie chronią się przed prawdziwym życiem ludzie pogubieni, którzy nie wiedzą, co tak naprawdę chcą w życiu robić, ale wiedzą, że coś trzeba skończyć, jakiś „papier” mieć. Studiują trzy lub pięć lat, osiągając dość przeciętne lub zgoła słabe wyniki, a po obronie pracy magisterskiej opuszczają uczelnię nieprzygotowani tak naprawdę do niczego. Podwyższenie rangi końcowej dysertacji mogłoby sprawić, że ocena z tejże pracy nareszcie zacznie odzwierciedlać realny poziom wiedzy, który student osiągnął – nie pamięciowo opanowanych wiadomości, a wiedzy wykorzystywanej w praktyce naukowej. Obecnie na wielu wydziałach wielu uczelni większość obron kończy się oceną bardzo dobrą – niezależnie od tego, czy ktoś pracowicie skompilował kilkanaście książek, przepisując je „własnymi słowami”, czy przeprowadził ważne i nowatorskie badania.

Pożądana samodzielność

Drugim argumentem jest relacja mistrz−uczeń, która – przynajmniej w teorii – powinna wytworzyć się pomiędzy promotorem a magistrantem. Tu jednak również konieczne są zmiany. W praktyce pracujący nierzadko z kilkudziesięcioma studentami profesor lub doktor rzadko ma czas na dokładne przeczytanie kolejnych rozdziałów, a co dopiero na indywidualną pracę z każdym magistrantem. Tymczasem ci studenci, którzy doświadczyli takiego indywidualnego traktowania, często dopiero wtedy odkrywają w sobie naukową pasję i decydują się na studia doktoranckie, a przynajmniej nawiązują bliższą relację z prowadzącym, dla którego nie są jedynie numerem indeksu. Jeśli chcemy przeciwdziałać przemienianiu się wielu wyższych uczelni w „fabryki magistrów”, musimy brać pod uwagę również takie, z pozoru „sentymentalne”, argumenty.

Trzeci argument to pewna przynajmniej samodzielność, którą student musi wykazać, przygotowując pracę magisterską. Przy egzaminie wystarczy powtórzyć materiał – ogarnięcie takiej ilości wiedzy wymaga jakiegoś systemu, ale to raczej kwestia pomysłowości (niekoniecznie własnej, można korzystać z czyichś rozwiązań), niż naprawdę samodzielnego działania. Argument ten jest powiązany z pierwszym – praca bardziej twórcza, bardziej naukowa, byłaby też jednocześnie bardziej samodzielna. Chodzi tu po pierwsze o samodzielność naukową, po drugie – o bardziej ogólną, „życiową”. Zdaniem wielu pracowników nauki, z którymi rozmawiałem, to tak naprawdę najlepszy test na to, czy student ma zadatki na naukowca – czy umie rozplanować pracę, dochodzić do kolejnych etapów w założonym przez siebie tempie, nie poprzestawać na „odfajkowaniu”, ale dążyć do precyzji i elegancji stylistycznej. Widać też przy tej okazji, czy student potrafi ogarniać skutecznie umysłem zadania na tyle szerokie i głębokie (a następnie prowadzić na tym polu badania), by powstała „pełnometrażowa” praca, a nie jedynie kilkustronicowy artykulik. Pisać krótkie prace zaliczeniowe, w których z reguły nie trzeba w nic się wgłębiać, potrafi prawie każdy; z napisaniem stustronicowej pracy magisterskiej wiele osób ma już poważne problemy. Natomiast każdy, nawet marzący jedynie o ukończeniu studiów i rozpoczęciu nowego etapu życia młody (bądź co bądź jeszcze) człowiek staje tu przed zadaniem, podczas którego nie będzie prowadzony krok po kroku ani nie będzie iść czyimś śladem. Na tym właśnie polega bardzo często rozwiązywanie życiowych problemów i praca magisterska stanowi w pewien sposób „psychologiczne przygotowanie” do nich (ja sam podczas pisania mojej dysertacji sporo się o sobie nauczyłem i jest to wiedza nie do przecenienia).

Koniec „unitarki”

Żaden egzamin magisterski takiej roli nie spełni – nawet, jeśli przygotowanie do niego będzie wymagało sporej inwencji. Na studiach np. inżynierskich ma sens zastąpienie pracy magisterskiej projektem, który należy przygotować i obronić (obudowywanie go przepisywaną i tak z podręczników teorią na piśmie ma w większości przypadków niewielki sens, skoro i tak wiedza ta jest potrzebna do stworzenia projektu – i to nie tylko wyuczona, ale i zastosowana w praktyce). W wypadku studiów o charakterze zdecydowanie zawodowym, gdzie przyswajana wiedza naukowa ma służyć tylko i wyłącznie praktycznemu stosowaniu w pracy, najsensowniejszy (choć, uwaga! – nie zawsze) byłby rzeczywiście egzamin. Nie chodzi tu o to, że są to studia prostsze niż inne i dlatego niepotrzebna jest praca magisterska. Na wielu kierunkach akademii ekonomicznych czy rolniczych można by w ciągu V semestru przygotować rozwiązanie jakiegoś większego problemu, a następnie w czerwcu sprawdzić przygotowany przez studenta materiał i przepytać go z wybranych zagadnień idących przekrojowo przez całe studia. Od rozwiązania ze studiów inżynierskich różni się to tym, że tam magistrant nie jest pytany z wiedzy teoretycznej, a jedynie broni projektu (którego przygotowanie będzie trudniejsze niż na studiach ekonomicznych czy rolniczych). Z kolei jednak na tych typach studiów ważne byłoby zastanowienie się, jakie są mechanizmy wyławiania kandydatów na studia doktoranckie i czy przy braku pracy magisterskiej będą one nadal funkcjonować.

Największy opór zdaje się budzić świadomość, że wdrożenie rozwiązań w tym duchu to koniec unifikacji pod względem sposobu kończenia studiów w polskim szkolnictwie wyższym. Obecnie niezależnie od tego, czy kończy się filologię polską, fizykę, finanse i bankowość, przetwórstwo żywności czy elektronikę, zawsze pisze się „magisterkę”. Pytanie tylko, komu i co taka unifikacja ułatwia. Pracownik naukowy i tak pracuje albo na jednym i tym samym wydziale, albo na dwóch wydziałach (lub uczelniach), lecz nauczając podobnych lub wręcz tych samych przedmiotów. Z pewnością rzadkie byłyby sytuacje, gdy ta sama osoba w jednym miejscu zatrudnienia lub ze studentami jednego kierunku musiałaby przygotowywać projekty, a z innymi klasyczne prace magisterskie. Zwłaszcza że i tak kierunki czy uczelnie różnią się od siebie, a u pracowników nauki jakoś nie skutkuje to rozdwojeniem jaźni. Podobnie byłoby ze studentami „dwukierunkowymi” – gdyby były to kierunki pokrewne, to sposób zakończenia studiów byłby zapewne ten sam, a jeśli różne, to np. między polonistyką a elektroniką są różnice znacznie poważniejsze, i to przez pięć lat studiów, a nie tylko przez ostatni rok czy semestr.

Pozostaje jeszcze pytanie, kto ma podejmować decyzję o tym, jak się mają kończyć poszczególne kierunki studiów? Czy decyzje takie należy podejmować na poziomie danej uczelni w ramach jej autonomii, czy też ma to być decyzja administracyjna na poziomie ministerialnym? Na to pytanie nie jestem w stanie precyzyjnie odpowiedzieć, skłaniałbym się jednak raczej ku oddaniu decyzji w tej sprawie w ręce władz poszczególnych uczelni. Zapewne moich opinii nikt nie będzie brał pod uwagę przy podejmowaniu takich decyzji – może jednak komuś dadzą one asumpt do przemyśleń.