Labudowie cz. 2 – Nauka i działanie
Uniwersytet Wrocławski
Model przyzwoitości, który swoimi postawami przekazywali nam rodzice, tak można opisać: Kiedy masz do czynienia z bliźnimi, to po pierwsze uważaj, żeby im nie sprawiać przykrości, a tym bardziej nie wyrządzać krzywdy, i po drugie, jeśli możesz, to pomagaj. To jest standard bycia między ludźmi, który na skali zachowań, od łajdackich po heroiczne, lokuje się w strefie stanów średnich. Prof. Aleksander Labuda, najstarszy syn wybitnego historyka Gerarda i Alberty z Wielopolskich, przypomniał (ponownie) to dziedzictwo na początku opowieści o swoim pokoleniu, dodając, że będzie ona okazją do zrewidowania, w jakim stopniu on sam i rodzeństwo pozostali mu wierni...
„Humanistyczność” wyniósł z domu i ten kapitał kulturowy – oczytanie w literaturze pięknej, osłuchanie w rozmowach toczonych przez dorosłych – pozwalał na „obijanie się” w szkołach, co nie skutkowało dobrymi postępami w różnych przedmiotach, czego pan profesor żałuje, mając na myśli nie matematykę czy chemię, ale łacinę.
Historię zbrzydziła mu szkoła i nie zrównoważył tej awersji autorytet ojca, Aleksander poszedł więc na romanistykę, zostając słuchaczem... pani doktor Labudowej. Kiedy po latach uważnie przeczytał pracę doktorską matki, stwierdził, że jest to „książka znakomita” i powinna była stać się początkiem dalszej kariery akademickiej. Zdał sobie wtedy sprawę, że przeszkodzili w tym on i rodzeństwo, zawsze będący na pierwszym miejscu w wyborach i decyzjach matki, ale także sytuacja romanistyki uznanej za kierunek „imperialistyczny”, przed którym władze piętrzyły najrozmaitsze trudności, przerywając ciągłość rozwoju naukowego jej adeptów, rozpraszając sztafetę studenckich pokoleń. Podczas jego studiów poznańska romanistyka po raz kolejny się odradzała, liżąc rany i nadrabiając zaległości.
Na drugim roku studiów zapisał się równolegle na polonistykę, która miała wspaniałych nauczycieli. Uczyli go m.in. Edward Balcerzan, Zygmunt Szweykowski, Jerzy Ziomek, wcześniej jeden z moich wrocławskich mistrzów. To byli nauczyciele umiejący nie tylko przekazać wiedzę, ale zaciekawić, ukazać nieprzetarte drogi, na które im samym nie udało się wejść. Jednak ciekawość literatury i pasję badawczą w największej mierze zawdzięcza matce.
Magisterium pisane u prof. Kaliksta Morawskiego, italianisty, oceniono summa cum laude, ale opiekun asystentury nie zaproponował, uznając rozdyskutowanego studenta, syna ówczesnego rektora, za zbyt bezczelnego. Dzisiaj prof. Labuda junior widzi w tym konflikt mistrza starej daty z młodym człowiekiem przywykłym w domu do intelektualnego i duchowego partnerstwa. I wtedy – rzeczywiście zbyt pewnego siebie.
Wrocław – Paryż – początki
Asystenturę otrzymał w Uniwersytecie Wrocławskim, dzięki Jerzemu Falickiemu, tamtejszemu romaniście, przypadkowo spotkanemu w poznańskiej bibliotece. Po z górą roku skończył polonistykę – magisterium u Jana Trzynadlowskiego.
We Wrocławiu, na otrzęsinach w roku 1967, spotkał koleżankę z poznańskiej romanistyki, jeszcze wtedy studentkę, Barbarę Ciesielską. Wypadki marcowe 1968 roku przeżyli oboje w Poznaniu, a w czerwcu wzięli ślub. W 1970 roku urodził się syn Mateusz, dwa tygodnie po egzaminie magisterskim jego matki. Młodzi państwo Labudowie mieszkali wtedy w przyziemiu domu mojej lwowskiej i wrocławskiej przyjaciółki; być może widywaliśmy się, gdy przyjeżdżałam.
Jesienią tego samego roku pojechali na trzyletni pobyt do Paryża, gdzie Aleksander lektorował w Wyższej Szkole Języków Orientalnych, założonej przez Napoleona, a wówczas włączonej do Uniwersytetu Paris III. Oboje zyskali tam „szlif zawodowy”, Mateusz zaczynał mówić po francusku.
Był to także czas inicjacji politycznej. Zbliżenie ze środowiskiem paryskiej lewicy, zwłaszcza trockistów, pokazało, że jak mało kto na Zachodzie interesują się oni sytuacją w krajach bloku sowieckiego, a krytyka stalinizmu w wydaniu tych ludzi wydała się bardzo interesująca. – Po marcowym obudzeniu oboje przeszliśmy tam szkołę myślenia i działania politycznego. Podczas wydarzeń grudniowych 1970 roku na Wybrzeżu francuscy przyjaciele zafundowali Barbarze przelot do Polski i z powrotem, żeby mogła wiarygodnie zrelacjonować to, co się tam naprawdę dzieje. Było to znaczące doświadczenie przyszłej działaczki podziemnej „Solidarności”, później posłanki i polityka.
Pracę doktorską Aleksander Labuda zaczął pisać w Paryżu, kończył we Wrocławiu i obronił w roku 1974. Oboje z żoną pracowali na romanistyce, bacznie śledząc życie publiczne, rejestrując opresyjne poczynania systemu i dyskutując o sposobach przeciwdziałania w kręgu rodzącej się opozycji.
Na początku roku 1976 podpisał protest przeciwko wpisaniu do konstytucji przewodniej roli PZPR i wieczystej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, przypłacając to kilkutygodniowym pobytem na karnych ćwiczeniach wojskowych. – Zdekonspirowałem się jako wróg systemu, a kiedy po Ursusie i Radomiu (protesty robotnicze i prześladowania ich uczestników – M.B.) powstał KOR, oboje z Barbarą działaliśmy już na dwóch torach. Jeden to praca w uniwersytecie – badania, pisanie artykułów naukowych, uczenie studentów. Drugi – opozycyjne podskakiwanie, jak to określa dzisiaj pan profesor.
Slalom między nauką A polityką
Tą narciarską metaforą charakteryzuje swoją biografię mój rozmówca. Habilitował się dzięki przezorności nieżyjącego już dziś Czesława Hernasa. Obaj byli mocno zaangażowani w „Solidarność” i w tych niespokojnych dniach bardzo się zaprzyjaźnili. Aleksander, już jako członek prezydium zarządu regionu „S”, zajął się jedną z nowel Prusa. Mały artykuł rozrósł się w monografię pisaną w chwilach wykrawanych z czasu wypełnionego gorączkową działalnością związkową i zwyczajną dydaktyką uniwersytecką. Książka była gotowa we wrześniu 1981 i choć nie dotyczyła literatury czy kultury francuskiej, to wobec niepewnej przyszłości prof. Hernas uznał, że trzeba się na jej podstawie habilitować.
Przerwałam w tym miejscu opowieść rodzinną, żeby wspomnieć (także z myślą o czytelniku), że to właśnie ów wybitny specjalista od literatury staropolskiej był wraz z małżeństwem Labudów jednym z inicjatorów wrocławskiej Wszechnicy Solidarności, a w stanie wojennym zadeklarował pomoc w karierze (opiekę recenzencką) Tadeuszowi Drewnowskiemu, badaczowi twórczości Marii Dąbrowskiej. Spotkaliśmy się podczas Kongresu Kultury Polskiej, dramatycznie przerwanego o północy 13 grudnia 1981, w kolejce do złożenia podpisu pod sprzeciwem uczestników (w podziemiu kościoła św. Anny) i Hernas powiedział mi: „Trzeba będzie teraz naprawdę ludziom pomagać”. Dotrzymał słowa.
Tytuł doktora habilitowanego Aleksander Labuda otrzymał, gdy już był internowany. Z profesorskiej perspektywy dość surowo ocenia skutki slalomu: – Nie jestem dobrym naukowcem. Nie zostałem też zawodowym politykiem. Jedno zabierało czas, energię i motywacje drugiemu. I na odwrót. Ma pewnie rację, ale patrząc historycznie, jak robi to jego ojciec, trzeba jednak zauważyć, że w pewnych chwilach miary się modyfikują. Pokoleniu dzisiejszego profesora wypadło przeżyć moment, kiedy potrzebne było, może szczególnie od ludzi nauki, świadectwo wierności temu, co się uznało za prawdziwe. I przejściowa (u niektórych trwała) zmiana rodzaju służby społeczeństwu. Cenę za to znają uczestnicy tamtych zdarzeń.
Rodzeństwo w świecie
Młodszy brat Iwo zaczął studia w politechnice, ale szybko się do nich zniechęcił i przeszedł na matematykę w UAM. Teraz mieszka w Stanach Zjednoczonych i pracuje w University of Missisipi. Odnosząc zasługi następnego pokolenia do ojcowskiego wzoru, Aleksander powiada, że ani on sam, ani Iwo nie są tak mocni w swoich dziedzinach, jak ich ojciec w historii. Ale dodaje: – W matematyce jest to nieporównanie trudniejsze, gdyż jest ona dziedziną międzynarodową znacznie bardziej niż zwłaszcza historia Polski. Trzeba się ścigać z większą liczbą ludzi.
Drugi z braci, Adam, skończył historię sztuki i od blisko dziesięciu lat jest profesorem uniwersytetu w Berlinie, gdzie kieruje Katedrą Historii Sztuki Europy Środkowej.
Trzeci brat to Damian, urodzony wraz z książką Gerarda Labudy o państwie Samona i na jej cześć nazwany Samkiem. Jest genetykiem, podobnie jak jego żona, profesorem uniwersytetu w Montrealu. Prowadzi badania nad biologiczną genealogią m.in. osiadłych w Kanadzie Kaszubów, analizując zawiłości ich DNA. W pewnym więc sensie i on zajął się historią, choć jest to historia nazywana niegdyś naturalną.
Siostra Anastazja – dla bliskich Pusia – studiowała historię sztuki, jak jej brat Adam, a działo się to w czasie jego asystentury, w epoce, kiedy koligacje wcale nie ułatwiały studenckiego życia, przeciwnie – czyniły je uciążliwym z powodu zobowiązań do lepszych wyników i lepszego zachowania, by nie przynieść wstydu rodzinie. Najstarszy brat wspomina, że Pusi było trudniej niż jemu, gdy studiował „pod okiem matki”, bo już w liceum funkcjonowała jako Labudówna, ciągle porównywana ze starszymi potomkami znanego profesora. Nie poszła drogą akademicką, trochę pewnie wbrew nadziejom ojca, ale robi rzeczy niezmiernie ciekawe, choć trudno je nazwać jednym słowem. W zespole złożonym z konserwatorów, historyków sztuki, socjologów i historyków, działającym przy urzędzie miejskim Genewy, zajmuje się odtwarzaniem losów tamtejszych domów mieszczańskich. Całe przedsięwzięcie służy poznaniu nie tylko przemian architektury, ale i życia, jakie się w tych domach toczyło. Ma dzięki tym pracom powstać antropologiczny obraz miejsc, w których pokolenia ludzi mieszkały, urządzając je tak, by odpowiadały ich potrzebom, zwyczajom, gustom, w więc swoisty „portret mieszkańców z siedzibami w tle”.
W wyborach i życiowych drogach pięciorga rodzeństwa jest jakoś obecna historia, którą pasjonuje się ich ojciec. Choć żadne historykiem nie zostało, odtwarzają przeszłość różnych obszarów rzeczywistości: metamorfozy genewskich domostw jak Anastazja, a Damian genetyczne filiacje ludzkich pokoleń. Adam zdobywa i przekazuje wiedzę o dziejach sztuki. Aleksander, teoretyk literatury, zajmuje się także jej historią, a ponadto zapisał się w najnowszej historii Polski działaniem w opozycji demokratycznej i „Solidarności”. Tylko Iwo, matematyk, znalazł źródła poznawczych satysfakcji poza obszarem, gdzie zdarzenia porządkuje czas.
Rozmowę o drugim uczonym pokoleniu w rodzie Labudów zakończył Aleksander suchą konstatacją, że chyba wszyscy spełniają jedno z niewielu wprost formułowanych w domu wymagań – mają nieźle umeblowane głowy i są przyzwoitymi ludźmi. Po tym, co usłyszałam i co wiem z wrocławskich spotkań w latach osiemdziesiątych, dodaję, że ów podstawowy standard przywołany parokroć: „Nie krzywdź – pomagaj”, spełniają z naddatkiem.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.