Książki
Promieniująca wspólnota
Wkład prof. Jerzego Woźnickiego, prezesa Fundacji Rektorów Polskich, w proces tworzenia prawa szkolnictwa wyższego w naszym kraju od lat 90. jest znaczący. Świadczą o tym nie tylko liczne funkcje, jakie pełnił profesor, ale i spory dorobek piśmienniczy związany z tematem. Obecna monografia jest jakby podsumowaniem dotychczasowej pracy z wyraźnym przesunięciem od prawnych i ekonomicznych aspektów funkcjonowania uczelni w III RP ku roli uczelni jako świątyni wiedzy oraz instytucji oddziałującej na społeczność lokalną, potrafiącej również wpływać na życie umysłowe kraju, a nawet zaznaczać się poza jego granicami.
W pracy nie brak osobistych akcentów, będących próbą podzielenia się doświadczeniami w zakresie kierowania uczelnią, pozyskiwania środków na jej funkcjonowanie, czasem nawet utrzymanie. Znajdziemy tu wyjaśnienie zasad „benchmarkingu instytucjonalnego w szkolnictwie wyższym”, dzięki któremu uczelnia, w przypadku wzrostu konkurencji na rynku szkolnictwa wyższego, przeprowadza swoistą analizę porównawczą realizacji własnych standardów (np. porównywalności nauczanych treści, kompetencji absolwentów, cech procesu kształcenia) ze standardami innych uczelni. Autor zaznacza, że benchmarking nie jest zwykłym naśladownictwem i nie polega na podpatrywaniu, w jaki sposób pracują inne uczelnie. Chodzi tu o wykrywanie czynników sprawiających, że analizowany proces wykonywany jest efektywnie, a następnie o umiejętność wskazania we własnej uczelni podobnych możliwości. Uczelnia może podpatrywać w ten sposób także błędy innych ośrodków akademickich, by zapobiec ich powielaniu. Ma to szczególne znaczenie od chwili przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, a także ze względu na uwarunkowania akademickiego rynku europejskiego kształtowanego przez Proces Boloński. Autor podsumowuje stopień zastosowania się polskich uczelni do deklaracji.
Oddziaływanie uczelni akademickich na środowisko odbywa się, według Woźnickiego, w sposób klasyczny, tzn.: wspólnota uczących i nauczających, działa w celu zbiorowego i indywidualnego doskonalenia się poprzez zdobywanie wiedzy, kształtowanie umiejętności zawodowych, rozwijanie wrażliwości na sprawy ludzkie, zdolności do aktywnego działania w grupie, a w końcu kształtowanie charakterów i sumień. Ta wspólnota, mimowolnie, istniejąc ze wszystkimi swoimi uwarunkowaniami, promieniuje na otoczenie. Chcąc nie chcąc wpływa na lokalną społeczność, miasto, prowincję, kraj, na zmiany mentalności ludzi. Z reguły zmiany te były pozytywne. Jednakże od II połowy XX wieku, zwłaszcza w czasie narastającej globalizacji, pojawiła się w uczelniach niezdrowa rywalizacja. Sama w sobie, stymulując proces studiów, nie była w początkowej fazie czymś złym, ale w powiązaniu z ekonomią okazała się dla uczelni i środowisk z nimi związanych wręcz niszcząca. Woźnicki krytykuje przede wszystkim postawę, w której potrzeba osiągnięcia sukcesu powiązana jest z podejmowaniem działań bez względu na ryzyko. W tym kontekście stawiane są przez autora zasadnicze pytania dotyczące cywilizacji.
Z jeszcze jednego powodu książka jest cenna. W rozdziale Legislacyjne uwarunkowania działania szkolnictwa wyższego autor dokonał skrótowego a przejrzystego przeglądu ustawodawstwa polskiego z lat 1920−2005 dotyczącego funkcjonowania szkół wyższych w II RP, PRL i III RP.
Tajemnica wielkiego początku
Co robił Bóg przed stworzeniem świata? Według św. Augustyna, budował piekło dla tych, którzy zadają tak głupie pytania. Najwidoczniej jednak piekielnych czeluści nie lękają się uczone umysły, w swej dociekliwości posuwając się dużo dalej. Pytają, czy przed Wielkim Wybuchem Bóg w ogóle istniał. Owi śmiałkowie to profesorowie uniwersytetów: Cambridge, Berkeley, Oxford, Georgetown, Columbia i innych, równie znakomitych, reprezentanci takich dziedzin nauki, jak: fizyka, astronomia, genetyka, neurobiologia, teologia czy paleontologia.
W prowokacyjnie zatytułowanym zbiorze, zawierającym ponad dwadzieścia artykułów, naukowcy prowadzą interdyscyplinarną dyskusję. Poddają analizie dogmaty religijne i dowiedzione badaniami oraz wyliczeniami fakty. Próbując rozwikłać zagadkę narodzin świata, wychodzą daleko poza naukę, nie bojąc się łączyć jej z metafizyką i religią. To niekonwencjonalne i niezwykle frapujące podejście. Co do Wielkiego Wybuchu nie mają wątpliwości. Natomiast nieodgadnioną dotychczas tajemnicą pozostaje dla nich kwestia, co się działo podczas pierwszej miliardowej części pierwszej sekundy, w której najprawdopodobniej ustalała się istota świata. Wyliczenia dotyczące tej wyjątkowej jednostki czasu w dziejach uchodzą za św. Graala fizyki. Hipnotyzują uwagę badaczy, zyskawszy znacznie większą popularność niż przewidywania dotyczące kresu Ziemi.
W wielu pracach zawartych w antologii podkreślane są liczne nieporozumienia i wzajemna wrogość, jakimi przez wieki odznaczały się relacje między teologami a naukowcami. Niespodziewanie, akurat w dobie tzw. postmodernizmu, przyszła zaskakująca zmiana. Godne uwagi są wywody o tym, jak Kościół zdołał pogodzić Księgę Rodzaju z Wielkim Wybuchem i teorią ewolucji. Czy przystał na to, że świat nie został stworzony w zaledwie sześć dni? Równie interesujące są wplecione w naukowe teksty rozległe prywatne wyznania profesorów, którym imponująca wiedza nie przeszkadza wierzyć w Boga – czyli, posługując się terminem zaczerpniętym z języka fizyków – w ową „kosmologiczną osobliwość”. Kwintesencję dążeń większości współczesnych badaczy obrazuje anegdota przytoczona przez Hansa Kunga: Kiedyś angielski laureat Nagrody Nobla na pytanie, czy wierzy w Boga, odpowiedział: „Of course not, I am a scientist!” Ten esej opiera się na nadziei, że zaczyna się nowa epoka, w której będzie padać przeciwstawna odpowiedź: „Of course, I am a scientist!”
Ci jednak, którzy liczą, że lektura przyniesie odpowiedzi na wszelkie pytania od dawien dawna nurtujące ludzkość, mogą doznać rozczarowania. Najdoskonalszy produkt ewolucji wciąż nie jest dość dobry, by zdołał obmyślić metodę, która pozwoliłaby obliczyć istnienie Stworzyciela. Co więcej, uczeni zgodnie przyznają, że dociekanie istoty absolutu jest pozbawione sensu. Pocieszenie jednak może przynieść sugestia, za którą opowiadają się zarówno teolodzy, jak i naukowcy – prawdopodobnie nie jesteśmy ostatecznym ogniwem ewolucji.
Naukowcy z jednej strony deklarują zgodę na to, że pewne sfery pozostaną niewyjaśnione, zachęcają, by marny człowiek nie dociekał, bo nie zdoła opisać Boga skomplikowanymi liczbami. Między wersami zaś wyczuwa się wciąż niegasnącą nadzieję na odnalezienie upragnionego św. Graala nauki. Najprawdopodobniej zgaśnie ona dopiero wraz ze Słońcem.
Tajemnicza Europa
Sobotni wieczór z towarzyszem Chruszczowem musiał być upojny – myślało zapewne najbliższe otoczenie dyktatora, wpatrując się w potężne pancerne drzwi prowadzące do jego gabinetu i nasłuchując dobywających się stamtąd odgłosów. Na próżno. Dopiero pod koniec dnia zdecydowano się wyważyć drzwi. Za nimi leżał 74−letni, sparaliżowany wylewem krwi do mózgu i już zastygły Józef Stalin. Nadszedł koniec wielkiego tyrana…
Wszystko, co tajemnicze, co rozgrywa się za kulisami, budzi ciekawość. Kulisy teatru zwanego Europą odsłania Jerzy Besala. Po jego świetnych, kilkakrotnie wznawianych Tajemnicach historii Polski, można było być pewnym, że równie pasjonująco opisze sekrety starego kontynentu. I tylko rozpoczynająca książkę, przydługa nieco, geneza powstania Europy może niecierpliwić. Nagrodą za cierpliwość są jednak kolejne rozdziały. Na przykład ten, w którym autor rozprawia się z tajemnicą hymnu Europy. Oda do radości miała być swoistą terapią dla cierpiącego Beethovena. I w tym tkwi jej porażająca, niespotykana w żadnym innym dziele ekspresja. Ale czy tylko?
Empatia to klucz otwierający tę książkę. Dla Besali, jednego z tych „empatycznych historyków”, do których z pewnością będzie należeć przyszłość historiografii, ważniejsze od suchych faktów staje się wnikanie w uczucia postaci, zrozumienie ich myśli, psychologii. Z właściwą sobie swadą snuje więc autorską wizję rozwoju Europy. I dlatego jeden rozdział wciąga czytelnika bardziej od drugiego, a ich lektura staje się prawdziwą przyjemnością. I to dosłownie. Bo czyż trudno wyobrazić sobie lekcję historii, na której podziału Europy nie dokonuje się na wspaniały Zachód i opóźniony cywilizacyjnie Wschód, ale na strefy… piwa, wina i wódki? A kto wie, czy to właśnie powszechne i wielkie spożycie alkoholu najbardziej odróżniało Europę od innych cywilizacji – zastanawia się autor.
Europa pełna była sekretów i wtedy, gdy rozkwitało imperium rzymskie, i gdy do głosu dochodziła Brytania, a także, a może przede wszystkim – gdy królowała wielka Rosja. Już sam fakt powstania i upadku tych mocarstw może służyć za zagadkę do rozwikłania. Czy religia była ogniwem je spajającym, czy wręcz odwrotnie? A może przyczyniło się do tego rozpustne życie arystokracji? Lub też organizacje – bardziej czy mniej tajne – które oplatały swoją siecią cały kontynent? Przekonanie, że to masoni rządzą Europą jest przecież kultywowane w niektórych kręgach do dziś. Besala do tej dyskusji włącza jeszcze jeden element – makiawelizm. Skoro bowiem Hiszpania, podobnie jak Polska, oddalały od siebie kłamstwo, podstęp, perfidię i manipulację jako metody sprawowania władzy, a przy tym traciły siłę i znaczenie w XVIII wieku, to może rzeczywiście „cel uświęcał środki”?
Warto jeszcze zwrócić uwagę na kreślone w książce postaci. Dzięki perspektywie rozumienia, poznania ich wrażliwości, pokazane zostały w nowy sposób. Beethoven, Stalin, Luter, Joanna d’Arc, Max Weber… Iluż było bohaterów, którzy odcisnęli piętno na Europie? A ilu było takich, z którymi można by ją utożsamiać? Faust Goethego – marzycielski, oniryczny, magiczny. Tak jak ten kontynent, nie przystający w żadnej mierze do „marsowej”, pragmatycznej Ameryki, w dodatku stary, panicznie dążący do cofnięcia czasu, powrotu do ułud młodości. A może bardziej Hamlet? Konrad Wallenrod? Dracula? Lista nie jest jeszcze zamknięta…
Postęp czy regres?
Na tę książkę składa się dziesięć krótkich esejów, każdy innego autora, i jeden wywiad (z Filipem Łobodzińskim). Wszyscy autorzy poruszają w swoich esejach inne tematy, zajmują się inną dziedziną, w której nastąpił czy też nie nastąpił postęp, inaczej też zresztą postęp definiując – co dla polityki jest postępem, dla poezji okazuje się być upadkiem. Ilu autorów, tyle spojrzeń, tyle określeń i definicji, czym jest postęp, jak go zważyć, jak go oceniać i czy faktycznie jest on kategorią pozytywną. A także – co oznacza dla różnych aspektów naszego życia.
Zbyt dużo miejsca zajęłoby przytaczanie tego, jak każdy z autorów definiuje postęp. Na szczęście, ponieważ każdy z nich zajmuje się inną tematyką, daje się uniknąć konfliktów, jakie musiałyby mieć miejsce, gdyby wszyscy zajmowali się tym samym tematem. A powodów do konfliktów jest wiele, jeśli rozmawia się o polityce, problemach społecznych, religii, pieniądzach czy nawet muzyce. I tu docieramy do punktu stycznego wszystkich rozważań. Postęp najłatwiej określić jako nowość, jako pojawienie się czegoś, czego jeszcze nie było. Tyle że nie zawsze nowość jest kategorią pozytywną. Bo mówi się, owszem, o postępie w medycynie czy postępie społecznym, ale postęp w poezji czy muzyce jest rzeczą dyskusyjną, a postęp w technologii zbrojeń można spokojnie nazwać procesem zastraszającym.
Pojawia się także inny aspekt postępu w pewnych dziedzinach, czyli… znudzenie. O ile pierwszy pokaz filmu braci Lumiére, który ukazywał wjeżdżającą na stację lokomotywę, tak przeraził widzów, że chcieli uciekać, to teraz nie udaje się osiągnąć tego efektu nawet za pomocą lejącej się strumieniami farby imitującej krew czy wspaniałych efektów specjalnych. Aby przyciągnąć widzów przed telewizory, trzeba im serwować coraz to silniejsze przeżycia i najlepiej nie odegrane, a przeżyte przez bohaterów najrozmaitszych reality shows o coraz to drastyczniejszych formułach. Także dialog międzyreligijny, przez wielu uważany za pierwszy i ważki krok do światowego pokoju, zyskał sobie tyle samo zwolenników, co przeciwników, jako że nakazuje tolerancję dla poglądów innych, ich wierzeń, ich tradycji, co dla wielu jest nie do przyjęcia.
Podobnie sprawy się mają w muzyce czy poezji – postęp w tych dziedzinach jest bardzo dyskusyjną sprawą, skoro użytkowość zastępuje piękno, skoro naskórkowość i prostactwo jest walorem, skoro Mozart został zastąpiony boys−bandami, a sonety wierszykami SMS−owymi. W kontekście sztuki postęp, postrzegany jako egalitaryzacja, nie jest wartością, którą można doceniać.
Eseje, które zostały zebrane w tej książce, pokazują wieloaspektowość naszego świata, wpływanie jednej dziedziny na inną. Ale wnioski niemal wszystkich autorów są takie same: postęp jest rzeczą nieuniknioną. A czy to dobrze, czy źle, każdy musi ocenić sam, w zależności od rozpatrywanego tematu i własnego do niego podejścia.
Zatrzymać szczegół
Lapidaria funkcjonują na rynku wydawniczym blisko 17 lat – w 1990 roku ukazała się pierwsza część cyklu. Każda kolejna stawała się bestsellerem i zyskiwała rosnącą rzeszę miłośników. Ostatnia, szósta część, obejmuje zapiski z ostatnich pięciu lat życia Kapuścińskiego. Do druku przygotowała je żona autora.
Od samego początku Lapidaria wzbudzały skrajne emocje. Ci, którzy oceniali je krytycznie, zarzucali wtórność i odkrywanie dawno odkrytych prawd. Największym jednak zaskoczeniem dla czytelników była forma tych dzieł. Nazywano je sylwami, niby−dziennikiem, mówiono o kolażu tekstowym. Wszystko to nie określa jednak w pełni bogactwa techniki, jaką posłużył się autor.
Wydaje mi się, że ważne w pisaniu dziennika jest to, by wybrać i utrwalić jakiś szczegół – bodaj jeden, bo inaczej dzień upłynie „bez zaczepienia”. Chodzi o tworzenie „zaczepów czasu”, aby dzień nie prześlizgiwał się po jego powierzchni bez śladu. Takim śladem będą strzępy myśli i refleksje Kapuścińskiego, fragmenty rozmów, cytaty, wnioski z lektur.
Lapidarium to ważne uzupełnienie reportaży autora. Podobnie jak w Cesarzu czy Hebanie podejmuje on tematykę krajów Trzeciego Świata. Jako reporter z bliska przyglądał się zdominowaniu i zdegradowaniu obywateli tamtych regionów. Ubolewa nad malejącą liczbą korespondentów – świadczy to, według Kapuścińskiego, o odcinaniu się Europy od problemów tych państw.
Bardzo istotne są krytyczne refleksje autora na temat stanu współczesnych mediów, ich powierzchowności, powstawania nowego lumpendziennikarstwa. Zauważa problem, jakim jest ich krótka pamięć, jednostronność i monotonia.
Podobnie jak we wcześniejszych częściach cyklu, także i tu pojawia się problem samotności w tłumie. Za Sartre’em powtarza pisarz, że „samotność to inni”. Ten stan nie zniechęca jednak Kapuścińskiego. Z większym natężeniem obserwuje rzeczywistość i ludzi. Zatrzymuje się, by podziwiać piękno przyrody. Analizuje drugiego człowieka. Pozwala dojść do głosu innym – przywołuje monolog kobiety spotkanej w pociągu, podsłuchuje męskie rozmowy na siłowni. Samotność, o której pisze, zwiększa chęć poznawania świata od nowa i intensyfikuje przeżycia.
Kapuściński ukazuje się tu jako moralista, ale nie moralizator. Nie ma tu nachalnego dydaktyzmu i chęci pouczenia. Wybierając niebanalną formę i technikę nie ma najmniejszego zamiaru kokietować czytelnika. Dziennik pisany nocą Herlinga−Grudzińskiego zwykło się nazywać za Pomianem „dziennikiem bez narcyzmu”. O podobnym zjawisku możemy mówić w przypadku Lapidariów. „Ja” autorskie tworzy się jakby przypadkowo, we fragmentach dzieł i cytowanych artykułów prasowych. Reporter nie próbuje przedstawiać siebie. Jedną z najważniejszych cech języka jest jego oszczędność, a przy tym niezwykła trafność. Wszystkie elementy wydają się być ważne i na miejscu.
Jako autora nurtuje go coraz częstsze praktyczne podejście do książki, poszukiwanie w niej informacji encyklopedycznej, podróżniczej, językowej. Ludzie, zwłaszcza młodzi, przestają rozumieć, czym jest i czym powinna być literatura. Pisze: Język, piękno języka, jego kunszt, uroda – tracą znaczenie. Sztuka, literatura przestały tworzyć wzorce, przykłady. Wierzy jednak w ich niezwykłą moc i pozostawia czytelników z uśmiechem na ustach: …trudny czas, w którym żyjemy, nakazuje nam, żebyśmy ze szczególną siłą i wiarą mówili: tak, pisanie może zmienić coś na lepsze, choćby tylko niewiele, ale jednak może.