Komentatorzy

Piotr Müldner−Nieckowski


Kusi, żeby pisać o polityce, ale się tym nie splamię. Mam, oczywiście, swoje preferencje (polityczne, rzecz jasna), chętnie zabieram w tej sprawie głos, ale w domu. Moje poglądy w pewnych kręgach są niepopularne tak bardzo, jak popularne są w innych, co oznacza, że z pewnością w pewnych kręgach warto się z nimi wychylać, żeby do nich przekonywać. Ale w felietonie – nie wypada. Można robić aluzje, nic więcej. Felieton ma pokazywać problemy, a nie rozwiązania. Lepiej pisać o tych, którzy polityką się zajmują, ale politykami nie są.

Niektórzy felietoniści niestety uprawiają propagandę. Z góry wiem, kto będzie się posługiwał pustosłowiem albo faktami znanymi z mediów, a pomysły interpretacyjne oprze na emocjach. „Ze zdumienia przecieram oczy”, stale pisuje na przykład profesor Ireneusz Krzemiński, a wtóruje mu profesor Lena Kolarska−Bobińska, za nimi zaś inni, mniejsi. Ireneusz Krzemiński pisze tu, że przeciera, pisze ówdzie, że przeciera, i zawsze kończy, że demokracja się wali. Tylko zupełnie się nie dowiadujemy, dlaczego się wali, w którym punkcie się wali i jakie są symptomy tego walenia.

Są to krzyki rozpaczy albo żałosne westchnienia, odgłosy wydawane przez ciotkę, która siedzi na tapczanie i ma za złe. Jedna z korespondentek przysłała mi skan wzorcowego artykuliku tego typu. Czytamy (Ireneusz Krzemiński, Język publiczny to stek wyzwisk, „Dziennik”, 12.04.2007) takie oto banały: „Wyzucie debaty publicznej z rzeczowej krytyki jest najbardziej widocznym elementem naszego krajobrazu politycznego”. Autor jednak nie dodaje, że również francuskiego, włoskiego, niemieckiego, hiszpańskiego, amerykańskiego i tak dalej. Pisze dalej: „Argumenty zamieniono na pełne ostrych epitetów oskarżenia, które sprowadzają wszystko do identyfikacji z własnym obozem, występującym przeciwko wrogom”. Nie dostrzega, że właśnie to ma sens, bo gdyby nie sprowadzało się do identyfikacji z własnym obozem, byłoby występowaniem przeciwko temu obozowi. „Jestem – pisze, a jakże – przerażony cofnięciem cywilizacyjnym, którego przyczyną i wyrazem jest ten prymitywny język wojny”.

Należałoby zapytać, co się cofnęło w naszej cywilizacji. Może pan profesor wie lepiej, ale jakoś nie wyłuszcza. W szkole uczono mnie, a „Wielki słownik wyrazów obcych PWN” potwierdza, że „cywilizacja to wysoki poziom rozwoju społeczeństwa, zwłaszcza w zakresie nauk ścisłych i techniki, przejawiający się w opanowaniu przez ludzi sił przyrody i wykorzystaniu jej bogactw na swoje potrzeby. Cywilizacją nazywamy także wysoko rozwiniętą kulturę materialną i umysłową, istniejącą – jak dodaje słownik – w danej epoce historycznej na danym obszarze”. Koniec, kropka. To w Polsce się nie wali.

A demokracja? To „ustrój polityczny – podaje słownik – w którym władzę sprawuje społeczeństwo poprzez swych przedstawicieli wybieranych w wyborach powszechnych, a także forma organizacji życia społecznego, w której wszyscy uczestniczą w podejmowaniu decyzji, podporządkowują się woli większości i szanują prawa i wolność innych ludzi”. Koniec, kropka. To w Polsce się nie wali.

Chciałbym usłyszeć z ust profesorów−komentatorów, co konkretnie zakłóca zgodność tych definicji z rzeczywistością. Na razie słyszę wściekłość i wrzask, a na ekranie telewizora widzę omdlewanie, bezradne rozkładanie rąk. Profesor Kolarska−Bobińska w telewizji Puls (sierpień 2007) wspiera tę szamotaninę fantazjami i mówi, że to, co ona uważa za słuszne, uważa także „większość społeczeństwa”, podczas gdy o tym, czego chce większość społeczeństwa, decydują tylko wybory, a wybory akurat zaprzeczyły temu, co uważa pani profesor.

Można odnieść wrażenie, że komentatorzy absolutnie nie zgadzają się z regułami demokracji. Nie akceptują tego, że demokracja polega właśnie na woli większości. Nie rozumieją także pojęcia elita. Dotknął ich do żywego epitet „wykształciuch”, który znaczy – tu znowu definicja – „osoba wykształcona, ale pozbawiona poczucia misji inteligenckiej – społecznej, edukacyjnej, kulturalnej i moralnej – i przez to nienależąca do elity”. Polityk, który użył tego wyrażenia, zresztą kolega−socjolog wyżej wymienionych, dobrze wiedział, co mówi. Oddzielił osoby tylko piśmienne od osób piśmiennych, ale nastawionych społecznie i patriotycznie. Nasi komentatorzy zapewne sami poczuli się w tej pierwszej grupie, więc uważają się za napiętnowanych.

Niebezpiecznie zbliżyłem się do granic polityki, więc powstrzymuję się od rozwijania tego wątku, ale nie mogę nie przytoczyć innego zdanka wzmiankowanego autora: „W tej chwili nie widzę możliwości wyjścia z tej nienormalnej w demokratycznym społeczeństwie sytuacji. Chyba że intelektualne elity kraju – niezależnie od tego, co i jak mówią politycy – zaczną debatować, posługując się językiem, który znaliśmy wcześniej: językiem negocjacji i rzeczowych argumentów”. A więc autor nie widzi możliwości. Dlaczego więc wzywa elity? Ponieważ się z elitami nie identyfikuje, bo gdyby do nich należał, sam używałby argumentów. A przy tym zapewne chce być zaliczany do elity. To dopiero poplątanie!

e−mail: pmuldner@mp.pl