Czy rankingi mogą spoważnieć?

Henryk Hollender


„W związku z przygotowywaniem materiałów do „Rankingu Szkół Wyższych 2007” miesięcznika edukacyjnego „Perspektywy” i dziennika „Rzeczpospolita” – napisała do mnie rzeczniczka prasowa mojej uczelni – uprzejmie proszę o wypełnienie załączonej ankiety i przesłanie jej w terminie do 2 marca br.”

Wypełniłem i przesłałem. Chodziło tylko o dane dotyczące warunków pracy stwarzanych przez uczelniany system biblioteczno−informacyjny: łączna powierzchnia pomieszczeń zajmowanych przez bibliotekę..., liczba woluminów książkowych..., liczba tytułów prenumerowanych czasopism krajowych... Podałem ponadto liczbę tytułów prenumerowanych czasopism obcojęzycznych, zachodząc w głowę, jak liczyć czasopisma wprawdzie obcojęzyczne, ale za to krajowe. Policzyłem także licencje na bazy pełnotekstowe w wersji elektronicznej oraz miejsca w czytelni głównej i bibliotek wydziałowych. Czy mamy komputerowy katalog książek? Mamy. Dostępny lokalnie? Tak. Dostępny w Internecie? A jakże. Komputerowy katalog obsługi wypożyczeń? No, to jest pojęcie puste, nie katalogujemy wypożyczeń ani obsługujących, ale uznałem, że chodzi o funkcjonowanie modułu wypożyczeń w katalogu ogólnym. No to mamy. Dostępny jak wyżej? Owszem. I to koniec.

Ranking szkół wyższych, czyli oceniamy i szeregujemy uczelnie „na podstawie prestiżu, siły naukowej, warunków studiowania oraz umiędzynarodowienia studiów” (ranking za rok 2006, http://www. rzeczpospolita.pl/tematy/szkoły, notowane 7 marca 2007). Można mieć nadzieję, że liczby woluminów, tytułów, licencji oraz metry kwadratowe i miejsca w czytelniach będą zrelatywizowane do rozmiarów społeczności akademickiej, tak jak w rankingu za rok 2006. Oczywiście, wielka biblioteka, zamulona materiałami bezużytecznymi i przeznaczająca dla nich wielkie połacie magazynów, będzie wynagradzana bezpodstawnie – a w dwójnasób. Jeszcze większe kłopoty zaczynają się wraz z katalogiem komputerowym: jeśli nasz obejmowałby, powiedzmy, 15 proc. zbiorów (i tyleż można by przez ten komputer zamówić), to odpowiedź nie przestałaby być twierdząca. Ale jeśli byłby pierwszorzędnym katalogiem, obejmującym nie tylko książki i czasopisma, ale także materiały audiowizualne, zbiory specjalne i źródła internetowe, to nie dostaniemy za niego więcej punktów, prawda?

W tym kontekście warto zapytać, jak liczony jest – uwzględniony w objaśnieniach do rankingu za rok 2006 – „stopień skomputeryzowania wypożyczalni, katalogu oraz dostęp do [pełno] tekstowych baz czasopism”. Można tu uzyskać 2 proc. Czyli że za katalog dostępny tylko lokalnie (a są jeszcze takie?) Wysoka Kapituła z marsowym grymasem odejmuje nam, dajmy na to, pół procent? A za brak jakichkolwiek baz danych niepełnotekstowych odjęcia się nie należą? A gdzie tu w ogóle jest miejsce na jakość pracy i dostarczanej informacji, kwalifikacje personelu, wskaźniki wykorzystania księgozbioru, nakłady poniesione na gromadzenie na studenta przeliczeniowego i inne dane, stosowane zazwyczaj przy ewaluacji bibliotek?

Dyrektorzy z upodobaniem opowiadają sobie, jak dziwnie i niekonsekwentnie ich książnice lokują się w tym rankingu. Podzielając opinię, że jest on zrobiony w sposób amatorski, chciałbym poprzeć samą ideę publicznego porównywania uczelni i zmuszania ich do konkurencji. Żeby ranking nabrał powagi, trzeba by – mniejsza o biblioteki – uwzględnić jeszcze rozmiary i rangę produkcji naukowej oraz recepcję tej produkcji przez naukę światową, co wyraża się liczbą cytowań. Można to wszystko zrobić skrupulatnie i uwzględnić w oficjalnych procesach kategoryzacyjnych i akredytacyjnych. Rankingi gazetowe albo będą tak naprawdę skrótem tego materiału, albo zabawą. Niewolną zapewne od manipulacji.

Tymczasem zaś Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego dysponuje już projektem umożliwiającym uproszczoną ocenę biblioteki za pomocą jednego, łatwego do wdrożenia wskaźnika. Podsunął go wiceministrowi resortu Zespół ds. Standaryzacji Konferencji Dyrektorów Bibliotek Szkół Wyższych latem ubiegłego roku. Jest on iloczynem dwóch ilorazów: pierwszy odnosi liczbę jednostek w zbiorach do liczby członków społeczności akademickiej, drugi odnosi wydatki biblioteki na zbiory elektroniczne do ogólnych kosztów gromadzenia zbiorów. Wskaźnik ten pomija wszystkie sprawy „miękkie”, jakościowe, ale też spójrzmy, że biblioteka, która „postawiła” na zbiory elektroniczne, na ogół prowadzi je w sposób profesjonalny, dbając o precyzję swojego instrumentarium wyszukiwawczego i kulturę obsługi czytelnika. Przeprowadźmy kilka prostych symulacji: na pewno uderzy nas, że wskaźnik ten nie daje nadmiernych przywilejów wielkim książnicom. Nie wiadomo, czemu ministerstwo nie miałoby go tymczasowo przyjąć i wdrożyć. Byłoby łatwo zebrać takie dane, a zrozumieliby je nawet czytelnicy „Faktu” i „Naszego Dziennika”. Na razie fakt jest jeden: ministerstwo nie ustosunkowało się jeszcze do propozycji.

h.hollender@pollub.pl