Biurko prezesa
Nic tak nie przygnębia, jak szukanie, zwłaszcza szukanie tego, co powinno być tu i zaraz, co przed chwilą było pod ręką, a teraz jest nie do znalezienia. Im człowiek starszy, tym więcej ma rzeczy wokół siebie, więc i znajdowanie jest trudniejsze, ale też tym bardziej jest doświadczony i wie, że najlepszym sposobem na rzeczy jest pewien porządek, rodzaj hierarchii i typowości miejsca, na które odkłada się obiekty tej samej kategorii. Listy do pudełek po czekoladkach, długopisy do plastikowego stojaka, potrzebne książki na podłodze po prawej stronie krzesła, pisma do administracji domów na skanerze, bo wymagają powielenia, żółte karteczki przyklejone do monitora – i tak dalej. Żona wie, że nie wolno zmieniać kolejności ani układu rzeczy rozrzuconych po biurku, bo jest to układ święty, ale sprzątaczka potrafi to wszystko zgarnąć na kupkę i – szukaj wiatru w polu. Mimo że nie jestem prezesem, szkolę sprzątaczkę co tydzień: jeżeli zszywacz stoi na kupce nierówno ułożonych skrawków poszarpanych kartek, to ma to swój cel. Zszywacz w danym dniu, miesiącu, roku wskazuje, że jest to kompletny artykuł, który teraz wymaga tylko przepisania do komputera. Ale przychodzi baba i przerzuca mi to z lewej strony klawiatury na prawą, zszywacz odstawia do szuflady, a następnego dnia rano przez godzinę szukam materiału, który przecież powinien być pod ręką – i jest, lecz pod niewłaściwą.
W tym bałaganie potrafię się jednak znaleźć, bo jest to system tworzony przeze mnie, pamiętam jego reguły. Jeśli ktoś coś w nim zaburzy, będę potrafił przywrócić mu sens.
Gorzej, kiedy swój własny bałagan przekazują mi inni. Moje biurko, moja rzecz, ale cudze? Ot, warszawska książka telefonów instytucji. Niby skarbnica wiedzy o numerach. Ma swój indeksowany układ, podany nawet w spisie treści, ale zobaczmy jak.
Najpierw napotykamy zestawienie „telefonów podręcznych”, jak to nazwali autorzy, czyli dowolnie dobraną kolekcję, w której dominuje informacja o numerach telefonicznych zakładu pogrzebowego i firmy sprzedającej aparaty słuchowe. Po przyzwyczajeniu wzroku do feerii barw, rysunków, ramek i wyróżnień tekstowych docieram do zapisów najdrobniejszych. Ktoś z instytutu zostawił dla mnie wiadomość w poczcie głosowej. Szukam więc numeru poczty głosowej, który co prawda miałem zapisany na żółtej karteczce, ale ta odpadła i zapewne wylądowała w koszu. Rezygnuję z intuicyjnego oglądu i linijka po linijce przeglądam trzy strony. Nie ma. Dochodzę do działu zatytułowanego „ważne numery Telekomunikacji Polskiej”. Nie ma. Potem są mapy, indeks ulic Warszawy i „informator podręczny”, w którym, jak się okazuje, nie ma informacji podręcznych, są tylko numery telefonów swobodnie dobranych instytucji, które, zdaniem autorów książki, są podręczne, mianowicie ambasady, prokuratura, sądy i trybunały, sejmik, starostwa, straż graniczna i co tam jeszcze. W żadnym wypadku podręczna poczta głosowa. Pojawiają się zapisy porozdzielane ramkami i ilustracjami.
Zatrzymuję się na moment przy zdjęciu ślicznej dziewczyny, zapominam, czego szukałem, ale odzyskuję równowagę. Strony z reklamami kartkuję, docieram do indeksu branżowego. Tu już numeru poczty głosowej nie znajdę na pewno, rezygnuję, więc szukam Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, a może Instytutu Polonistyki lub Instytutu Języka Polskiego (akurat zapomniałem, jak to się nazywa), więc zatrzymuję się na spisie branż. Mam! „Instytuty i ośrodki naukowe, patrz także: Laboratoria, strona 269”. Idę na stronę 269, a tam wszystko, tylko nie to. Ramy i ramki reklamowe tak źle oddzielają się od tekstu nieramkowanego, że to, co istotne, a drukowane czcionką 6−punktową, wymaga użycia lupy i linijki szkolnej. Czytam wiersz po wierszu. Niestety, nie ma tu żadnego instytutu języka polskiego ani filologii, ani niczego takiego. No to może w spisie branżowym – pod „Uniwersytety”? Nie ma. Dzięki wrodzonej inteligencji znajduję „Szkoły publiczne – wyższe i podyplomowe, strona 630”. Jest Uniwersytet Warszawski, nareszcie. Jednak uwidoczniony tu jedyny numer dotyczy informacji czynnej od 830 do 1630, ale już jest godzina 1631, więc zmarnowałem szansę. Ostatnią deską ratunku jest „alfabetyczny spis firm i instytucji” (wszystkie tytuły są tu pisane małymi literami, taki styl, nowoczesny).
Znajduję Uniwersytet Warszawski, bitych pięć stron maczku. Szukam pod literą „i”, ale spis zaczyna się od litery „p”, więc nie jest łatwo, potem pod „w” (wydział), też nic. To jednak jakiś inny alfabet. Próbuję wedle struktury uczelni, ale nie sposób jej rozwikłać, bo autorzy książki w tym dziale przestali się bawić w wyróżnienia, wcięcia akapitowe i temu podobne pomocniki szukacza. Wreszcie, nie mając już ani chwili do stracenia, dzwonię do znajomego profesora z owego instytutu i dostaję ten cholerny numer.
Zastanawiam się, jak ta książka – w rezultacie tylko reklamowa – zdobywa reklamodawców. Reklama jest tu równie nonsensowna, co cała reszta, nie działa. Być może tak wygląda biurko prezesa Telekomunikacji Polskiej, jestem gotów to zrozumieć. Ale czy trzeba to zaraz upubliczniać?
e−mail: pmuldner@mp.pl
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.