Ulubione środowisko plagiatu

Henryk Hollender


Jest wielce prawdopodobne, że gdy otworzę niniejszy numer, to kilka stron wcześniej lub dalej znajdę tekst Marka Wrońskiego, nie posiadającego się ze zdumienia, że jego zabiegi o wyplenienie plagiatu z polskiego życia naukowego nie mogą jakoś głębiej poruszyć oficjalnych gremiów naukowych. Dodałbym, że zdumiewający jest też brak nawiązań i polemik na łamach samego „FA”. Ale być może czegoś nie doczytałem, temat wyczerpano już dawno temu, a złodziejstwo w kulturze polskiej nadal nie chce być kwalifikowane tak jak w amerykańskiej – i już nie będzie.

Stary bibliotekarz patrzy jednak na sprawę z dystansu. Zanim będzie plagiat, jest ściąganie. Czy w Polsce wolno ściągać? Nikt mi nie udowodni, że nie wolno. Na tak trywialny temat jak ściąganie, w ślubowaniu studenckim jest za wcześnie, w regulaminach studiów za późno. Pośrodku jest „Prawo o szkolnictwie wyższym”, które w głębinach art. 214 ukrywa passus: „W razie podejrzenia popełnienia przez studenta czynu polegającego na przypisaniu sobie autorstwa istotnego fragmentu lub innych elementów cudzego utworu, rektor niezwłocznie poleca przeprowadzenie postępowania wyjaśniającego”.

To zdanie, tchnące barokowym dostojeństwem, nie jest zapewne znane studentom, niezobowiązanym wszak do czytania „Prawa…” w przededniu immatrykulacji. Gdyby było jednak znane, nie byłoby zrozumiałe. Mniejsza o to, że bynajmniej nie mówi ono o ściąganiu. Najważniejsze, że student nie wie przecież, czym jest utwór ani autorstwo, jakie postacie utwory zwykły przybierać i jak się nimi posługiwać. Nie wie, czym jest czasopismo, artykuł z czasopisma, artykuł z pracy zbiorowej itd. Nie potrafi tego szukać w bibliografiach, katalogach i bazach danych ani nie wie, że takowe istnieją. Nie odróżnia, które materiały są pełnotekstowe i jakie narzędzia służą do wyszukiwania czasopism i książek elektronicznych. Nie posługuje się bibliotekami cyfrowymi ani katalogami centralnymi. Student wie tylko, że są rzeczy, z których będzie odpytywany, zawarte w takim czymś, co identyfikuje się poprzez tytuł, nazwisko autora, umowną nazwę stosowaną w grupie, kolor, rozmiary. Nie trzeba sobie tym zresztą obciążać pamięci – co trzeba, podpowie „pani bibliotekarka”, zwłaszcza zaś podpowie właściciel maszyny kopiującej, prawdziwa szara eminencja akademickiego doradztwa edukacyjnego.

No i wie student jeszcze, że są strony w Internecie. Wyłącznie „strony”. Z taką wiedzą przychodzi na studia i z taką dochodzi do przysposobienia bibliotecznego, które jednak jest krótkie i nie nawiązuje zazwyczaj do faktycznej wiedzy słuchacza, ale stanowi odprysk rozmowy, jaką bibliotekarze prowadzą z samymi sobą. Z tego szkolenia wynosi na ogół wiedzę o tym, jak zamawiać książki poprzez uczelniany katalog.

Później zaś jest seminarium. Tam studenci dowiadują się o zasadach gospodarki tekstami i ochrony praw autorskich. Wielu prowadzących dokonuje tu cudów, aby nauczyć warsztatu i komunikowania. Nie znam jednak takiego przypadku, by uczelnia wdrożyła jednolite zasady bibliograficzne dla wszystkich swoich wydziałów. Być może naruszałoby to ich niezależność. Dominują raczej „style” (normy) związane z określonym instytutem lub czasopismem naukowym. Często biblioteka uczelniana podaje je na swojej stronie www lub w ulotce, nie zdarzyło się jednak, by zawartość takiego poradnika została zarządzeniem rektora wdrożona do powszechnego użytku. W praktyce w wielu pracach magisterskich bibliografia zbudowana jest zupełnie bez zasad; dobrze, jeśli otrzymujemy nazwisko autora i tytuł cytowanej pracy. Cytować materiałów elektronicznych nie umie prawie nikt („Źródło: Internet”).

Dopiero zaczyna się stosować w Polsce komercyjne biblioteki cyfrowe, które podsuwają użytkownikom wygodne techniki cytowania i tworzenia załączników. Nie wiadomo zresztą, co zrobiliby oni na hasło, dajmy na to: „Turabian”. Popularne rozwiązania krajowe pomijają ten wątek. Stosowana do obsługi bibliotek cyfrowych poznańska dLibra jeszcze nie zmierzyła się z zadaniem przerabiania wyników ich wyszukiwania na bibliografię. Nie ma też zwyczaju, by szerzej posługiwać się oprogramowaniem, które takie bibliografie obsługuje. Dostępne w katalogach on−line opcje, umożliwiające skierowanie wyników wyszukiwania „pod” ProCite lub EndNote, są zaślepiane albo powiewają na wietrze. Być może zainteresuje się tym jakaś komisja czy rada biblioteczna, być może stosowny departament ministerstwa albo któryś z PT prorektorów do spraw studenckich spostrzeże, że cywilizowany obieg tekstów to nie tylko nieobecność plagiatu, ale przede wszystkim przejrzyste zasady posługiwania się cudzym tekstem. Wśród których plagiat oporniej się zagnieżdża.

h.hollender@pollub.pl