Marmurowy skansen

Dominik Antonowicz


Niewiele jest sfer życia, w których dystans między USA a Europą jest tak widoczny, jak w szkolnictwie wyższym. W światowych rankingach najlepsze uczelnie amerykańskie już dawno przegoniły uniwersytety europejskie, a niewykluczone, że już za dziesięć lat uczynią to największe uniwersytety azjatyckie. W pierwszej dwudziestce są dwa europejskie uniwersytety (Oxford i Cambridge), w pięćdziesiątce ledwo dziewięć, podczas gdy uczelni amerykańskich jest aż trzydzieści sześć. Czyżby zatem jedna z najstarszych i jednocześnie najbardziej europejskich instytucji (jaką niewątpliwie jest uniwersytet) przeżywała na Starym Kontynencie kryzys? Wydaje się, że jest on nawet dość poważny, co potwierdza opublikowany ostatnio raport Przyszłość uniwersytetów europejskich. Upadek czy renesans? Raport ten napisany jest przez ludzi wielkiego biznesu – Richarda Lamberta, dyrektora generalnego Konfederacji Przemysłu Brytyjskiego i Nicka Butlera, wiceprezesa BP odpowiedzialnego za strategię i politykę rozwoju – i wnosi wiele świeżości do europejskiej debaty o przyszłości uniwersytetów czy całego szkolnictwa wyższego.

Obaj autorzy dobrze znają problemy uczelni ze względu na bliską współpracę przemysłu ze światem nauki, a jednocześnie analizują sytuację uniwersytetów z perspektywy zewnętrznego obserwatora, co nadaje ich wywodom rys oryginalności. Rzadko się wszak zdarza, że głos w tej sprawie zabierają ludzie spoza akademii i to głos nie tyle krytyczny, co życzliwy. Raport dotyczy stanu uniwersytetów europejskich, ale jego lektura skłoniła mnie do zadania sobie pytania o sytuację polskich uczelni, zwłaszcza że rodzaj dotykających je problemów – w przeciwieństwie do ich skali – nie jest specyficznie polski.

Umiłowanie przeciętności

Pierwszym i najważniejszym grzechem europejskich (kontynentalnych), a zwłaszcza polskich uczelni jest umiłowanie przeciętności. Egalitarne pnącza Starego Kontynentu objęły również uniwersytety, od kiedy stały się one instytucjami państwowymi, tworząc narodowe systemy edukacji. Pewna uniformizacja i podporządkowanie polityce powstającego państwa narodowego odebrały uniwersytetom dużą część autonomii, dając w zamian finansową opiekę państwa. Rządowy parasol, choć wygodny, zmienił znacząco funkcjonowanie uczelni akademickich. Darczyńca z czasem okazał się mniej hojny, ale za to dość wymagający i w ten sposób uniwersytet stał się narzędziem polityki rządowej. Przypisano mu funkcje, których jako niezależna instytucja nigdy wcześniej nie pełnił, ale jako placówka państwowa musiał się bezwarunkowo podporządkować i zobowiązać do wspierania kultury narodowej poprzez kształcenie obywateli państwa narodowego. Współcześnie kształtowanie kultury narodowej przestało być istotnym składnikiem funkcjonowania uniwersytetów, ale szkolnictwo wyższe, w tym również uniwersytety, wciąż uważane jest za trwałe narzędzie polityki, której pryncypia wyznaczają pochodzący z demokratycznego wyboru politycy. Dla nich uniwersytety są wyłącznie jednymi z wielu państwowych instytucji, które mogą służyć do realizacji partyjnych czy lokalnych celów. Dowodem tego są pomysły tworzenia kolejnych uniwersytetów (kilka już powstało na wyraźne zamówienie polityczne) z „wyższych szkół podstawowych” wyłącznie dla podniesienia prestiżu lokalnych elit. W efekcie uniwersyteckich Włoszczowych jest w Polsce przynajmniej kilka, choć ich wkład w rozwój nauki jest praktycznie zerowy. Z powodzeniem natomiast absorbują znaczną ilość środków na infrastrukturę. W praktyce oznacza to, że budżet państwa – stosując nieco zapomnianą już zasadę „każdemu według potrzeb” – rozrzutnie wspiera kilkadziesiąt bardzo przeciętnych polskich uczelni, odbierając szansę rozwoju najlepszym. Umiłowanie przeciętności jest zresztą problemem wielu krajów europejskich, choć w Wielkiej Brytanii ponad połowę środków na prowadzenie badań konsumuje piętnaście najlepszych uczelni, gdyż po prostu są najlepsze.

W porównaniu z uczelniami amerykańskimi uniwersytety europejskie są bliźniaczo do siebie podobne. Wszystkie kształcą, wszystkie mają aspiracje przyznawania stopni doktorskich, a także niemal wszystkie prowadzą działalność badawczą (choć w różnym stopniu). W efekcie ograniczone środki publiczne zostają rozproszone na wiele podmiotów, z których każdy otrzymuje trochę, czyli tyle, aby przetrwać kolejny rok. Idea sprawiedliwości dystrybutywnej nie zdaje w tym przypadku egzaminu. Egalitaryzm nigdy nie był domeną świata akademickiego, bo przecież kierunek i dynamikę rozwoju nauki nadaje wąska elita najlepszych uczonych, wielkich osobowości czy wybitnych wynalazców, a nie tysiące solidnych, ale bardzo przeciętnych naukowców. Niestety, polityka wyrównywania poziomu uczelni wprawdzie zawiera w sobie pierwiastek sprawiedliwości społecznej, ale najlepszym uniwersytetom odbiera szanse wybicia się ponad programową przeciętność. W efekcie na kontynencie europejskim pracują tysiące dobrych naukowców, ale większość noblistów wybrało zatrudnienie po drugiej stronie Atlantyku.

W obronie skansenu

Raport Butlera i Lamberta wypomina europejskim uczelniom archaiczny model zarządzania. Poza nielicznymi wyjątkami, europejski model zarządzania jest skrajnie nieefektywny, statyczny i sprzyja wydziałowym koteriom. Uniwersytety tradycyjnie zarządzane były w sposób kolegialny, ale kolegialność posiada wiele obliczy. Jedno z nich tworzy polski model zarządzania szkołą wyższą, opierający się na demokratycznej władzy oligarchii uniwersyteckiej. W efekcie kolegialnie rządzą wybitni profesorowie, nie zawsze mający wiedzę o kierowaniu uczelnią, wybrani przez własne środowiska i (co pokazuje praktyka) dbający głównie o ich interesy, które często nijak mają się do interesów uczelni jako całości. Jest to model archaiczny, żeby nie powiedzieć skansenowy, który bardziej niż rozwojowi uniwersytetów sprzyja zjawiskom klientyzmu oraz niekończącym się targom o budynki czy etaty.

Tymczasem demokratyczne zarządzanie sprawdza się dobrze na poziomie władzy politycznej, gdy bardziej niż efektywność liczy się legitymizacja podejmowanych działań, zwłaszcza w aspekcie używania przymusu bezpośredniego przez państwowych funkcjonariuszy. Tam bardziej niż efektywność ekonomiczna liczy się legitymizacja i prawomocność sprawowania władzy, a także dbałość o przestrzeganie praw mniejszości. Nie to jest jednak najważniejsze w organizacjach działających w warunkach konkurencji, a demokratyczność nie sprzyja zwiększaniu efektywności i nie gwarantuje wewnętrznej spójności oraz konsekwencji podejmowanych działań. W sytuacji rynkowej – poza spółdzielniami – trudno wskazać organizacje kierowane w sposób demokratyczny, a dylematy wynikające z „demokratyczności” zarządzania ilustrują spółki o silnie rozproszonym akcjonariacie.

Rosnąca konkurencja między instytucjami akademickimi, a także ze strony podmiotów komercyjnych, zmusza władze uniwersyteckie do podejmowania odważniejszych działań, ryzykowania i eksperymentowania, bo świat, w którym działają europejskie uczelnie, stał się zmienny i nieprzewidywalny. Nowe warunki wymagały fundamentalnej reformy istniejącego paradygmatu kierowania uniwersytetami i dlatego w wielu krajach Europy Zachodniej (np. Wielkiej Brytanii czy Holandii) – w trosce o efektywne zarządzanie instytucjami szkolnictwa wyższego – w mury akademii wprowadzono mechanizmy rynkowe. Niestety, póki co model zarządzania uczelnią jest w polskiej debacie traktowany jako element najskrytszego tabu, którego nie porusza się w obawie przed wprowadzeniem „amerykańskich” zmian, niezgodnych z wieloletnią tradycją świata nauki. Niestety, nie dostrzeżono, że nobliwe uniwersytety brytyjskie już dawno dostosowały się do warunków rynkowych, nie tracąc nic ze swej wielowiekowej tradycji.

Srebrniki na naukę

Finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego to temat wyjątkowo trudny i nieco oklepany. Niemal co roku środowisko akademickie zabiega i apeluje o zwiększenie funduszy przekazywanych na naukę i szkolnictwo wyższe, argumentując, że jest to inwestycja w przyszłość. Natomiast kolejne rządy, mimo deklarowanej sympatii do myślenia rozwojowego, zdecydowanie bardziej wolą wspierać roszczeniowe grupy rolników, górników czy maszynistów w obawie przed ich strajkami, blokadami, rozróbami na ulicach stolicy. Tak więc w sytuacji, gdy o podziale środków decyduje „uliczna konfrontacja”, racje uczonych są bez szans, czego najlepszym dowodem jest podział środków budżetowych.

Nie tylko w Polsce nauka jest chronicznie niedofinansowana. Statystyki pokazują ogromną przepaść dzielącą Stany Zjednoczone od krajów europejskich, a Europę od Polski. Dlatego nie jest przesadą teza, że w sferze finansowania nauki jesteśmy krajem Trzeciego Świata. Jednak brak funduszy na naukę nie jest wyłącznie wynikiem krótkowzroczności polityków, ale przede wszystkim bierze się z niewielkiego udziału sektora prywatnego w finansowaniu nauki i szkolnictwa wyższego. W zasadzie poziom finansowania uczelni z publicznych pieniędzy prezentuje się bardzo podobnie po obu stronach Atlantyku, różnica jednak tkwi w stopniu zaangażowania świata biznesu w finansowanie badań. Na tym tle polska nauka prezentuje się dramatycznie słabo, przedsiębiorstwa bardziej preferują zakup wiedzy i nowych technologii z zagranicy aniżeli inwestycję w ich poszukiwanie w rodzimych instytucjach naukowo−badawczych. Przyczyną tego jest niekorzystna struktura polskiego biznesu, w której dominują małe i średnie przedsiębiorstwa posiadające stosunkowo niewielkie możliwości inwestowania w nowe technologie, a zagraniczne koncerny korzystają z ośrodków badawczych we własnych krajach. Polski biznes jest w fazie wczesnego kapitalizmu, kapitalizmu w zasadzie (jeszcze) bez poważnego kapitału.

Niewielkie inwestycje w rozwój rodzimych badań wiążą się z problemem transferu wiedzy z ośrodków naukowo−badawczych do przedsiębiorstw. Brak kapitału to główna przyczyna takiego stanu rzeczy, który w rzeczywistości nie prezentuje się tak źle, tyle że nie ma on odzwierciedlenia w statystykach. Transfer wiedzy, umiejętności czy technologii istnieje, ale nie jest rejestrowany. Bardzo wielu pracowników naukowych wykonuje szereg zleceń na rzecz przedsiębiorstw prywatnych. Władze uczelniane tego nie zabraniają, zwłaszcza jeśli nie koliduje to z obowiązkami dydaktycznymi. Faktycznie natomiast następuje znaczny proceder transferu wiedzy i technologii z uczelni do sektora przedsiębiorstw, tyle że poza kontrolą państwa. W Wielkiej Brytanii pracownicy akademiccy nie mogą podejmować dodatkowego zatrudnienia (nawet na zasadzie krótkich kontraktów) bez wiedzy uczelni, które w zamian za zgodę i obsługę logistyczną pracownika pobierają niewielką część jego wynagrodzenia. Formalnie przedsiębiorstwo zawiera umowę z uczelnią, która deleguje jednego ze swoich pracowników do realizacji kontraktu. Takie regulacje z pewnością mogłyby się pojawić w Polsce, tyle że środowisko akademickie słusznie obawia się nadmiernego fiskalizmu ze strony władz uczelni, które wszędzie gdzie mogą, wliczałyby tzw. koszty pośrednie. W ten sposób polska nauka brnie w ślepą uliczkę, gdyż uczelniom brakuje pieniędzy, pracownicy akademiccy uprawiają „badawczą partyzantkę”, a aplikacyjne zastosowanie wiedzy naukowej jest skrzętnie ukrywane przed zgorszeniem parających się „prawdziwą” nauką.

Polska dla Polaków

Korzenie uniwersytetów są na wskroś kosmopolityczne, wszak nauka (uprawiana głównie w języku łacińskim), podobnie jak religia, wykraczała poza administracyjne granice państw i dopiero XIX−wieczne upaństwowienie uczelni podzieliło uniwersalny świat akademii, nadając jej charakter narodowy. Niemniej jednak współcześnie najlepsze uczelnie na powrót stają się instytucjami na wskroś międzynarodowymi, rekrutując zarówno kanclerzy, pracowników akademickich, jak również studentów na całym świecie. Stosowne ogłoszenia można znaleźć w prestiżowym tygodniu „Economist”.

Dlatego jednym z istotnych wskaźników wyznaczających pozycję uczelni jest liczba kształconych studentów zagranicznych. Generalnie rzecz biorąc, im lepsza uczelnia, im atrakcyjniejszy program nauczania oraz lepsze perspektywy absolwentów, tym większa liczba studentów z zagranicy. Ich wybór powinien być szczególnym wyróżnieniem, bowiem dokonany został spośród oferty globalnej. Niestety, uniwersytety europejskie przyciągają mniej studentów zagranicznych – Azjaci oraz Amerykanie zdecydowanie preferują uniwersytety amerykańskie. Na tym tle szczególnie blado wypadają uczelnie polskie (poza nielicznymi wyjątkami), kompletnie nieprzygotowane do kształcenia studentów zagranicznych. W naszym kraju zagraniczni studenci stanowią zaledwie 0,43 proc. populacji żaków, podczas gdy w Czechach 4,5 proc., a średnia w krajach OECD wynosi 10 proc.

Większość polskich uczelni nie myśli w kontekście globalnego rynku edukacyjnego, mimo że mogłoby to być bardziej dochodowe i prestiżowe, ale wymaga sporych zmian organizacyjnych i ogromnego nakładu pracy. Kierują natomiast działania na rywalizację z powiatowymi szkółkami, które sprzedają dyplomy na lewo i prawo, pobierając jedynie ratalną (semestralną) opłatę. Znacznie łatwiej i taniej jest przyjąć kolejną setkę studentów zaocznych, bo wystarczy znaleźć większą salę i mikrofon dla wykładowcy. W rezultacie poziom kształcenia akademickiego konsekwentnie się obniża.

W polskich uczelniach zajęć w językach obcych (głównie angielskim) jest jak na lekarstwo, bo nie ma skutecznych narzędzi do motywowania pracowników, żeby je prowadzili. Promocja za granicą w zasadzie nie istnieje. Poza tym cały czas pokutuje zaściankowe myślenie, że jeśli ktoś chciałby studiować w kraju nad Wisłą, to niech się najpierw nauczy polskiego, bo to my jesteśmy u siebie. Takie myślenie to kolejny fragment polskiego skansenu akademickiego, z którego uciekają nie tylko młodzi naukowcy, ale coraz częściej również studenci, których aż 17 tys. rozpoczęło w tym roku akademickim studia w uczelniach zagranicznych.

Tymczasem otwarcie się polskich uczelni na świat odświeżyłoby nieco akademicką atmosferę, pozwoliło na większą wymianę myśli i konfrontację osobowości, weryfikując „nieomylność” wielu uczelnianych mędrców. Tym bardziej że studia zagraniczne podejmują zwykle studenci najlepsi, najaktywniejsi i najzaradniejsi. Są oni jednak wymagający, zwłaszcza że duża część z nich płaciłaby słone pieniądze za kształcenie i pewnie nie zadowoliłaby się tym, że na wykładzie profesor czyta książkę albo dyktuje ją jego asystent. Bezpieczniej jest jednak przyjmować tych, którym to nie przeszkadza, bo na wykłady i tak nie przychodzą.

Głową w (mar) mur

Raportów dotyczących uniwersytetów napisano już wiele, ale środowisko akademickie jest bardzo niechętne wszelkim zmianom, a szczególnie zmianom sposobu funkcjonowania uczelni. Urynkowienie i modernizacja sposobu funkcjonowania europejskich, a zwłaszcza polskich, uniwersytetów nie jest już kwestią ekstrawaganckiej mody. To absolutna konieczność, niemal instynkt samozachowawczy. Tymczasem polskie uczelnie stają się zbudowanymi z pięknych marmurów skansenami, całkowicie odpornymi na zmiany zachodzące w otaczającym nas świecie. Wprawdzie konserwatyzm był zawsze wpisany w tradycję akademicką, bo w przypadku ideologicznych wariacji pewna jego doza jest wręcz wskazana, jednak cyniczne wykorzystywanie tradycji do obrony skansenu wypełnionego przeciętnością, naukową tandetą i rozrywanego przez partykularne interesy jest fundamentalnie niezgodne z wartościami akademickimi. Nie zmienią tego marmurowe pałace władz uczelnianych, nadmiernie rozbudowana celebra czy wszechobecny patos towarzyszący debacie o polskiej nauce, bo nawet najbardziej doniosłe słowa i patetyczne deklaracje nie zastąpią dobrze funkcjonujących uczelni, a słabe uniwersytety, mimo dobrych intencji, nie będą w stanie realizować nawet najszlachetniejszego posłannictwa.

Dr Dominik Antonowicz, socjolog, jest pracownikiem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, specjalizuje się w problematyce szkolnictwa wyższego. Dzięki stypendium rządu brytyjskiego ukończył studia magisterskie z zarządzania w sektorze publicznym w Uniwersytecie w Birmingham, a w minionym roku był stypendystą FNP.