Dla kogo te reformy?

Waldemar Korczyński


Wydaje mi się, że ostatnio trochę więcej jest rozmaitych prób naprawy nauki i szkolnictwa wyższego w Polsce. Wyczytałem gdzieś, że w uczelniach powstawać mają komisje etyki, w ocenie jednostek organizacyjnych ma się dążyć do uniemożliwienia podnoszenia oceny poprzez wydawane w tychże jednostkach pisma, których nikt nie czyta (czasami nie jest nawet pewne, czy robią to sami autorzy), ma się podnosić poziom prac naukowych, doktoratów i generalnie ma się dążyć do osiągnięcia stanu zbliżonego pewnie do XIX−wiecznych Niemiec, co nic, jeno Denkern und Dichtern w elitach społecznych, a naukowych szczególnie, miały.

Obawiam się, że tego się zrobić nie da. Tzw. twarda selekcja udaje się tylko w bardzo specjalnych warunkach, które dawno już przeszły do historii i w żadnej „niszy społecznej”, również polskiej nauce i szkolnictwie wyższym, odtworzyć ich nie można. Nie da się przede wszystkim utrzymać pojęcia autorytetu w takim rozumieniu, jak funkcjonowało ono dawniej. Dzisiejsze autorytety narażone są na nieustanną weryfikację i większość z nich szybko pada. Nieliczne stabilne przykłady (np. Ojciec Pio) raczej potwierdzają regułę. A stabilność jest dla autorytetu atrybutem podstawowym. Dziś stabilne są praktycznie tylko autorytety lokalne: osiłek, co to kumplom z podwórka w mordę przyłożyć potrafi, cwaniaczek, którego „kumpel to kogoś zna” (i załatwić coś kompanom może), albo nieprzemakalny „układowiec”, co w każdym systemie na cztery łapy spada. Ta lokalność autorytetów powoduje, że nie ma komu selekcji owej twardej dokonywać. Nie bardzo też wiadomo, jak trzeba by ją robić, bo z ustalaniem kryteriów kłopoty są niemałe.

Nie ma obiektywnych recenzji

Ludzie nie bardzo mogą się dogadać na temat tego, czym nauka jest, a czym nie jest, funkcjonuje wiele naprawdę różnych jej definicji, ale z zapałem godnym lepszej sprawy dzielą owo nieokreślone „coś” na klasy rozmaite i stratyfikują wedle komicznych często sposobów. Mam niekiedy nieprzyjemne odczucie, że niektórzy klasyfikatorzy sami w sensowność tych podziałów uwierzyli. Uwierzyli, że „stopień czyni uczonym”, że ludzie nie umawiają się, aby się wzajemnie cytować, że wszystkie recenzje są (obiektywnie!) rzetelne, że wreszcie uchwalane przez rozmaite wysokie gremia kodeksy etyczne są dobrym regulatorem funkcjonowania systemu nazywanego umownie nauką.

Realia są zaś takie, że możliwości intelektualne każdego człowieka zmieniają się w czasie i niekoniecznie rosną z jego upływem, co czyni wiarę w potęgę stopnia naukowego raczej naiwną. W normalnym życiu ludzie nie mogą się dogadać w znacznie prostszych sprawach niż zagadnienia rozważane np. w fizyce relatywistycznej, astronomii czy (poważnie traktowanej) historii. Nie mogą, bo na interpretację wypowiedzi ma wpływ wiele czynników – nie tylko posiadana wiedza, ale również, niemierzalna przecież otwartość na nowości, doświadczenie czy nawet aktualny stan emocjonalny. A recenzent jest człowiekiem, jak każdy inny.

Z historii (nie tylko nauki) znane są przypadki, gdy człowiek obawiał się prezentować bardzo nawet dobrze uzasadnione poglądy, aby nie wypaść z nurtu. Przypadek Gaussa, który obawiał się „krzyku Beotów”, nie jest wyjątkiem. Tu nie chodzi o jakiekolwiek intencje recenzenta, o to, czy lubi on, czy nie autora recenzowanej pracy, ale o obiektywne, nieusuwalne ograniczenia wartości recenzji.

Wydawać by się mogło, że są nauki wolne od takich, subiektywnych przecież, ograniczeń. W tzw. naukach przyrodniczych czy opartych na jakichś formalizmach (np. logice), takich jak fizyka czy matematyka, istnieją obiektywne mechanizmy weryfikacji niesprzeczności nowych wypowiedzi z uznaną wiedzą. Są to różne postacie dowodzenia. Pomijając jednak ich naturalne ograniczenia (np. niepełność stosowanej logiki) nie rozwiązuje to sprawy, bo istotną częścią recenzji jest zazwyczaj ocena istotności uzyskanego wyniku, jego przydatności dla innych ludzi uprawiających tę samą dyscyplinę naukową, co autor ocenianej pracy. A ta ocena jest zawsze subiektywna. Całkowicie obiektywnych recenzji po prostu nie ma.

Nie wydaje mi się też, by świat nauki składał się dziś z kryształowo uczciwych (naukowo, oczywiście, bo to nas tylko w tym miejscu obchodzi) ludzi, co to cytują tych tylko kolegów, z których prac rzeczywiście coś wzięli. Wszędzie, gdzie istnieje jakakolwiek hierarchia przekładalna na forsę (a w nauce pieniądze dostaje się za/na tzw. wyniki), wcześniej czy później pojawia się kombinowanie, jak ją (tę hierarchię) wykorzystać do maksymalizacji zysku. A wiara w skuteczność ustanawianych ad hoc ograniczeń nadużyć jest dziś naiwnością. Wystarczy popatrzeć na najlepszą z możliwych takich hierarchii: wolny rynek, którego „niewidzialna ręka” bywa zbyt często ręcznie sterowana. Jakiekolwiek by wymyślić ostre kryteria, zawsze znajdzie się sposób ich obejścia. Liczby cytowań czy publikacji również. O wartości kodeksów etycznych dostatecznie wiele, i bardzo konkretnie, pisał tu Marek Wroński.

Zasadnicze wady

W moim odczuciu, generalną wadą wszelkich systemów oceny i prób racjonalizacji ładowania forsy w naukę jest założenie, że daje się ona jakoś mierzyć, że da się, w ramach nauki, bez odwoływania się do jej otoczenia, porównać wyniki, ludzi czy zespoły. Komiczne jest porównywanie osiągnięć wybitnego historyka literatury z mniej nawet wybitnym biologiem molekularnym czy równie wybitnego fizyka z niekoniecznie tak dobrym filozofem−etykiem. Jaka jest wspólna dla obu miara? To jawna bzdura. Jednak system stopni naukowych proponuje profesorowi historii takie samo uposażenie i pozycję w nauce, jak profesorowi biologii.

Jedną z ważniejszych funkcji nauki jest „podpowiadanie” praktyce pomysłów poprawiania jakości naszego życia i weryfikacja propozycji w tej dziedzinie. Zasadniczą wadą oceniania rezultatów naukowych z tego punktu widzenia jest jednak niemożliwość przewidzenia, kiedy to praktyka zechce z podpowiedzi tych skorzystać. To, że nie skorzysta z nich dziś, nie oznacza, iż nie będzie tak za np. 10 lat. Można podawać jeszcze wiele argumentów uzasadniających bezsensowność jakiejkolwiek twardej selekcji w nauce. Można też oczekiwać, że ktoś zapyta o możliwość pozytywnych rozwiązań. Łatwo bowiem krytykować to, co jest, ale trzeba przecież pomyśleć, jak dzielić przeznaczone na naukę i szkolnictwo wyższe pieniądze. Pieniądze, które społeczeństwo wysupłało z nadzieją, że nauka poprawi poziom jego bytowania. Nie wiem, jak to zrobić. Wiem jednak, że każda próba osadzenia w systemie wolnego rynku bardzo nawet zreformowanej instytucji rodem sprzed kilkuset lat, będzie zarówno dla tej instytucji, jak i wolnego rynku fatalna.

Jako kontrprzykład podaje się często Chiny, gdzie scentralizowany, bardzo hierarchiczny system sprawowania władzy doskonale koegzystuje z wolnym rynkiem ku zadowoleniu dużej części społeczeństwa i chwale chińskiej gospodarki. Tam jednak wolny rynek świadomie i planowo „nadbudowano” nad istniejącym systemem. My zmieniliśmy system społeczny, pozostawiając organizację nauki w zasadzie bez zmian. Problemy z „efektywnością” nauki (piszę w cudzysłowie, bo licho wie, jak toto mierzyć) mają zresztą społeczeństwa znacznie od nas bogatsze, w których pozycja i rola nauki kształtowały się w naturalny sposób przez wiele lat. Dobrym przykładem są chyba Niemcy, które z eksportera wyników naukowych stały się eksporterem naukowców. Ich na to stać. Może nas też, bo coraz częściej polskie nazwiska pojawiają się w zagranicznych instytucjach. Tylko dla kogo robione są w takim przypadku te – spore, jak na nasze warunki – reformy? W kraju pozostaną przecież głównie naukowcy−emeryci, których reformy ZUS interesować będą bardziej niż reformy nauki i szkolnictwa wyższego.

Dr Waldemar Korczyński pracuje w Katedrze Informatyki Politechniki Świętokrzyskiej w Kielcach.