Rok Giedroycia
Kończy się właśnie zarządzony przez Sejm Rok Giedroycia. Nie wątpię, że w ciągu najbliższych miesięcy pojawią się liczne publikacje poświęcone dorobkowi Redaktora i kręgu paryskiej „Kultury”. Sygnalizują to dwie właśnie opublikowane książki: Andrzeja St. Kowalczyka „Od Bukaresztu do Laffitów. Jerzego Giedroycia rzeczpospolita epistolarna” oraz Bohdana Osadczuka – wieloletniego ścisłego współpracownika „Kultury” – „Niepodległa Ukraina”. Interesujący może też być zbiór referatów i wystąpień z międzynarodowej konferencji „Jerzy Giedroyc: kultura – polityka – wiek XX”, która odbyła się we wrześniu w Uniwersytecie Warszawskim z inicjatywy prof. Andrzeja Mencwela.
W trakcie warszawskiej konferencji, szczególnie w kuluarach, powtarzano tezę, że może należałoby wreszcie zaprzestać pisania hagiografii poświęconych „Kulturze” i Giedroyciowi i podjąć próbę krytycznego namysłu nad tym, czego dokonano w Maisons−Laffitte. Sądzę, że warto podyskutować nad tym, co w wizji Giedroycia i skupionego wokół niego zespołu ludzi budzić może wątpliwości lub sprzeciwy. Myślę jednak, że zanim się takiej krytycznej rozbiórki dzieła „Kultury” dokona, warto przede wszystkim dzieło to poznać, uporządkować i upowszechnić. Przy czym, niezależnie od tego, jak bardzo krytycznie by się dorobek Giedroycia oceniało, pozostanie faktem, iż „Kultura” i Instytut Literacki w Paryżu stanowią fenomen nie mający, jak się zdaje, równych w całej polskiej, a może i nie tylko polskiej, historii. Wizja rozpadu Sowietów i zjednoczenia Niemiec, jaka leżała u podstaw wyobrażeń o przyszłej Europie i europejskiej tożsamości, zarysowana w tym kręgu w początkach lat pięćdziesiątych, wydawać się wtedy mogła co najwyżej rodzajem political fiction.
A jest to fenomen zarówno w sferze treści, jak i formy. Na to drugie zjawisko zwraca uwagę Kowalczyk. Rzeczywiście, Giedroyc stworzył „rzeczpospolitą epistolarną”. Przy czym – napisała o tym jedna z moich magistrantek – wobec każdego z adresatów swych listów Redaktor ukazywał się pod inną postacią. Rekonstruując owe postaci, można stworzyć niesłychanie interesujący portret wielokrotny twórcy „Kultury”. Przy czym, rzecz jasna, tym, co łączy te wszystkie wcielenia, jest ich służba „Kulturze”, a w konsekwencji Polsce – istotą tych „przemian osobowości” było wszak dążenie do osiągnięcia maksymalnej skuteczności w budowaniu polskiej wspólnoty, dążącej do odzyskania przez kraj suwerenności. Giedroyc cierpliwie i żmudnie, jak pająk, budował sieć powiązań i relacji, których centrum była „Kultura”. Rekonstrukcja owej sieci powiązań, przebiegających wszak nie tylko między samym Giedroyciem i jego korespondentami, ale także między poszczególnymi uczestnikami całego przedsięwzięcia, jest zadaniem dla legionu badaczy.
Ale, niezależnie od tego, cały czas prześladuje mnie zamiar – a właściwie nie zamiar: plan, jakiś przymus − „odbrązowiania” Redaktora. Kultura współczesna po prostu nie jest w stanie znieść czegoś, co mogłoby się stać wzorcem, nieredukowalnym punktem odniesienia. I w gruncie rzeczy dziś, z perspektywy kilkunastu lat niepodległości, gdy pojęcie polityki jako służby państwu i społeczeństwu zostało przez praktykę naszej demokracji niemal całkowicie skompromitowane, wysiłek tej nielicznej grupy ludzi, którzy swe życie tej właśnie służbie poświęcili, zamykając się w czymś w rodzaju klasztoru na obrzeżu Paryża, wydawać się może komiczny. I właściwie dlaczego nie miałby stać się obiektem prześmiewczych komentarzy?
Załóżmy zatem, że ktoś nie odmówił sobie tej przyjemności, a uczynił to przy okazji spotkania właśnie „Kulturze” poświęconego. Byłbym żałował, że nie mogłem w tych igrzyskach uczestniczyć. Nie po to, by się zdecydowanie i z należytą powagą facecjom przeciwstawić. Po to raczej, by się uczyć swobody w ferowaniu werdyktów, o których wiadomo, że nie mogą być jedynie słuszne, gdyż już dziś, wiemy o tym my, uczestnicy postmodernistycznego kabaretu, nic jedynie słuszne być nie może. Nie ma świętych, niepotrzebna nam hagiografia, ludzkość chce się bawić, a nie zajmować poważnymi problemami. Nie ma poważnych problemów. I przypuszczam, że istniejący dzięki „Kulturze” nauczyciel żartownisiów, jakim był Witold Gombrowicz, spod którego wpływu współczesna polska proza wydobyć się nie potrafi, tonąc w jego „niepowadze”, jak niegdyś w „paradygmacie romantycznym”, zaśmiewałby się z owego gestu „odbrązowiającego” Giedroycia podobnie, jak z pomysłu Romana Giertycha zastępującego w szkołach utwory Gombrowicza dziełami Sienkiewicza.
Bardzo to wszystko śmieszne. Zresztą śmiałby się i sam Giedroyc, człowiek obdarzony rzadkim i nie do wszystkich trafiającym poczuciem humoru. Owszem, miał poczucie misji i swą pracę traktował poważnie, do samego końca. Ale wiedział też, że często rzuca perły przed wieprze. Nie miał złudzeń i choć marzył o wspaniałej polskiej literaturze, to gdy poszukiwał literatury prawdziwej, czytał Rosjan. Dlaczego? A to już rzecz do zbadania. Jedno nie ulega wątpliwości – Giedroyc zanadto nam wyrósł, a Polak takiego wyrastania nie znosi. Może jednak warto się zastanowić, dlaczego ten człowiek, poważnie traktujący swą – aż strach tego pojęcia dziś użyć – patriotyczną misję, nie przyjął Orderu Orła Białego. Nawet Herling−Grudziński nie potrafił odmówić, choć prezydentem, który mu to odznaczenie przyznał, pogardzał.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.