Ranga i prestiż

Rozmowa z prof. Januszem Tazbirem, przewodniczącym Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułów


W ostatnich kilku latach nowe regulacje prawne objęły niemal wszystkie obszary związane z nauką i szkolnictwem wyższym. Mamy nową ustawę o finansowaniu nauki, nowe prawo o szkolnictwie wyższym, zapowiadane są zmiany w jednostkach badawczo−rozwojowych i Polskiej Akademii Nauk. Stosunkowo najmniej zmienia się w obszarze kariery naukowej, który podlega Centralnej Komisji.

– Także i tu są zmiany, i to całkiem istotne. W nowelizacji wprowadzonej prawem o szkolnictwie wyższym został zmieniony tryb zatwierdzania prac habilitacyjnych. Obecnie są one rozpatrywane na szczeblu rad wydziałów. Jeśli wynik głosowania na posiedzeniu rady jest pozytywny – i nie zachodzą dodatkowe okoliczności w postaci votum separatum jednego z recenzentów czy podejrzenia o plagiat – decyzja rady jest ostateczna. Centralna Komisja zachowała natomiast prawo do weryfikowania uprawnień do nadawania habilitacji. Jeśli stwierdzilibyśmy, że jakaś rada wydziału nie dba o ich poziom, możemy cofnąć jej takie uprawnienia. Inaczej wygląda też sprawa recenzji. Z czterech recenzentów w przewodzie habilitacyjnym dwóch wyznacza rada wydziału, a dwóch Centralna Komisja.

Nowym rozwiązaniem jest też możliwość zatrudniania na stanowisku profesora nadzwyczajnego osób, które habilitacji nie posiadają. Spodziewano się, że to może być znacząca zmiana systemu.

– Taka ścieżka została otwarta, ale jest to droga wyjątkowa – dotyczy osób, które posiadają, znaczący dorobek twórczy. Wszystkie tego rodzaju wnioski będą opiniowane przez CK i z uwagą będziemy przyglądać się temu dorobkowi.

Było jednak oczekiwanie środowiska, że ścieżka ta będzie otworzona szerzej i umożliwi wejście w inny model. Ile dotychczas było takich osób?

– To jest dopiero pierwszy okres obowiązywania tego przepisu i na razie nie mamy takich przypadków. Uważamy jednak, że zgoda na taki tryb zatrudnienia może dotyczyć określonych dziedzin i określonych przypadków, kiedy, choć nie ma formalnej pracy habilitacyjnej, to jest równoważny z nią twórczy, znaczący dorobek naukowy. To nie może być sposób na obejście habilitacji.

Kiedy spojrzy się na liczby pokazujące ilość odmów zatwierdzenia decyzji dotyczących przyznania habilitacji – te wcześniejsze, bo teraz mieliśmy wspomnianą zmianę – czy nadania tytułu profesora, to są one stosunkowo niewielkie. Stanowią niespełna pięć procent. Często natomiast zdarza się słyszeć opinie, że habilitacja jest trudna do przejścia, a młodzi zdolni są utrącani. Jak by Pan wytłumaczył taką rozbieżność?

– Jak pan sam widzi, procent odmów jest stosunkowo niewielki i proszę mi wierzyć, że są to prace naprawdę słabe lub brakuje rzeczywistego dorobku kandydata, o którym mówi ustawa, dla nadania tytułu profesora. Myślę, że taka rozbieżność to powtarzanie obiegowych opinii bez znajomości faktów. Dodatkowo wśród tych odrzuconych – co poczytujemy sobie za zasługę, a jednocześnie jest to przedmiotem naszego zgorszenia – zdarzają się zapożyczenia lub wręcz plagiaty, których nie wykryli recenzenci. Wtedy, oczywiście, taka sprawa wraca do rektora uczelni, skąd pochodzi wniosek, z prośbą o wszczęcie odpowiedniego postępowania dyscyplinarnego. Sama komisja nie ma, niestety, żadnych sankcji dyscyplinarnych.

Skoro już mówimy o plagiatach, to co z przypadkami, kiedy rektor nie wszczyna postępowania? Na naszych łamach opisywaliśmy kilkakrotnie sytuacje, kiedy pojawiało się udokumentowane doniesienie o plagiacie w pracy habilitacyjnej czy wchodzącej do tak zwanego dorobku profesorskiego, a rektor nie kierował sprawy do komisji dyscyplinarnej. Sprawa po czterech miesiącach się przedawniała dyscyplinarnie, a jeżeli zdarzyła się dawniej niż pięć lat wstecz, również prokuratura uznawała ją za przedawnioną. W rezultacie sprawca pozostawał bezkarny. Jeśli to dotyczy na przykład habilitacji, to przecież powinna być odebrana.

– Niestety, komisja ma ograniczone możliwości sprawcze. Postępowanie o odebranie stopnia czy tytułu wszczyna rektor, przekazując sprawę do komisji dyscyplinarnej. My możemy zwrócić uwagę, ale inicjatywa prawna należy do rektora. Obserwujemy taką zależność, iż w uczelniach, które mają silną pozycję i liczną obsadę kadrową, postępowania są bardziej rygorystyczne, a tam, gdzie kadry brakuje, przymyka się czasem oko na różne grzechy.

To chyba nie powinno jednak wyglądać tak, że nikt nic nie może zrobić, a rektor nie wszczyna postępowania?

– Myślę, że takie przypadki leżą w kompetencji ministra nauki i szkolnictwa wyższego. Od nowego roku akademickiego mamy nowe prawo i sprawy o plagiat nie ulegają już przedawnieniu, a zatem nawet po pewnym czasie można wszcząć postępowanie dyscyplinarne. Prosimy też o przesłanie dokumentacji takich przypadków do CK, abyśmy mogli zwrócić rektorowi uwagę, że istnieją uzasadnione przesłanki dla wszczęcia postępowania dyscyplinarnego, a w następstwie – postępowania o odebranie stopnia lub tytułu. Sedno rzeczy leży chyba w przekonaniu, że takie czy podobne grzechy może mieć na sumieniu więcej osób, a także w postawie niektórych przedstawicieli środowiska, uważających, że „zapożyczenia” nie dyskredytują pracy. Może to zabrzmi zadziwiająco, ale kiedy dwa lata temu wykryliśmy plagiat w jednej z prac, to winowajca tłumaczył, że to, co „zapożyczył” z innej pracy dotyczy wątków drugorzędnych, a poza tym korzystał tylko z prac bardzo dobrych autorów. Demoralizujące jest także to, że prokuratura odmawia ścigania internetowych ofert pisania prac licencjackich czy magisterskich. To rodzi przekonanie, że być może nie jest to przestępstwo i można być w różnych sprawach pobłażliwym. Pamiętajmy jednak, że pracownik naukowy powinien być nie tylko wzorem badacza, ale także wzorem człowieka. W poprzedniej epoce do awansu potrzebna była tak zwana opinia moralno−polityczna. To, jako przeżytek, wykreślono, ale nie pojawiło się nic innego dotyczącego poziomu etycznego, a powinno.

Toczy się obecnie dyskusja na temat kariery naukowej. Jak powinna wyglądać, według Pana, taka kariera. Czy potrzebne są zmiany obowiązującego modelu?

– Sądzę, że co najmniej kilka rzeczy powinniśmy wprowadzić do naszego systemu. Pierwsza rzecz to praca naukowców w coraz lepszych uczelniach, co powinno się wiązać z coraz lepszą płacą. W wielu krajach, na przykład w sąsiednich Niemczech, to jest norma. U nas większość profesorów swoje kariery naukowe, od magistra do profesora, robi w jednej uczelni, nierzadko publikując większość prac w przysłowiowych już zeszytach naukowych tej uczelni.

Czy w polskich warunkach to jest obecnie realne i czy rzeczywiście byłby to czynnik podnoszący jakość nauki i nauczania?

– To jest realne, choć wymagałoby, oczywiście, zmiany warunków płacowych i socjalnych. Myślę, że taka perspektywa awansu mobilizowałaby do większego wysiłku i lepszej pracy. Drugi element to zastąpienie instytucji recenzenta w procesie habilitacji i uzyskiwania tytułu profesora rozwiązaniem, które już kiedyś funkcjonowało, to znaczy – ankietą rozsyłaną do 10 czy 12 najlepszych specjalistów w danej dziedzinie. To byłoby, niestety, bardziej kosztochłonne, ale bardziej obiektywne.

Te propozycje modyfikują obowiązujący system, pojawiają się natomiast postulaty zmian daleko idących: zniesienia habilitacji, zniesienia państwowego tytułu profesora nadawanego przez prezydenta.

– Postulaty zniesienia mechanizmów kontrolujących poziom profesury wydają mi się głęboko niesłuszne. Konieczny jest sprawdzian poziomu kandydata przez gremium fachowców w danej dziedzinie.

Należymy do nielicznych krajów, gdzie tytuł profesora nadawany jest przez prezydenta. Niektórzy mówią, że to jest rozwiązanie z minionej epoki, gdzie państwo decydowało o wszystkim.

– Tak naprawdę to przecież nie państwo decyduje o tym, komu nadać tytuł, lecz środowisko naukowe, a prezydent tylko ten tytuł wręcza. A poza tym, czy to nie nadaje rangi, jeśli właśnie profesorom, sędziom czy generałom nominacje wręcza prezydent?

Ale mówimy o zmianach systemowych. W wielu krajach jest się profesorem uczelni, najlepiej o wysokim prestiżu, a nie po prostu profesorem do końca życia, niezależnie od tego, co się robi i gdzie wykłada.

– Uważam, że tytuł profesora jest potrzebny. Powinien mieć wysoką rangę i wysoki prestiż. Proszę zauważyć, że często nawet rektorzy czy inni ważni decydenci naukowi tytułu profesora nie mają i zapewniam pana, że chcieliby go mieć. W trakcie sejmowych prac najpierw nad ustawą o stopniach i tytułach, a potem o szkolnictwie wyższym, uczestniczyłem w kilkudziesięciu dyskusjach na ten temat. Po różnych burzliwych naradach i głosowaniach habilitacja, a także tytuł profesora się, ostały. Wspólnie z prof. Osmanem Achmatowiczem, sekretarzem CK, ogłosiliśmy w zeszłym roku w kwartalniku „Nauka” apel: „Nie twórzmy marcowych profesorów”. Wszyscy wiemy, kim byli marcowi docenci i nie warto powtarzać tego błędu po raz drugi, tworząc marcowych profesorów.

W Polsce profesorem zostaje się zazwyczaj około sześćdziesiątki. Przypadków, kiedy dzieje się to wcześniej, jest kilka, a w niektórych dziedzinach najwyżej kilkanaście procent. Powszechne jest przekonanie, że to bardzo późno. Dodatkowo, wobec eksplozji szkolnictwa wyższego, brakuje samodzielnej kadry na wielu kierunkach. Nie należałoby przyspieszyć karier naukowych?

– Generalnie zgadzam się z tym postulatem, ale decyzja o otworzeniu przewodu habilitacyjnego jest decyzją samodzielną, a w przypadku tytułu profesora z wnioskami występują rady wydziału. Czynią to na podstawie dorobku zainteresowanego. Sam pan zauważył, że procent odmów zatwierdzenia habilitacji czy przyznania tytułu jest naprawdę niewielki. A więc to nie CK jest tutaj instytucją hamującą przyrost kadry naukowej. W ostatnich latach obserwujemy zresztą systematyczny wzrost liczby przewodów habilitacyjnych i wniosków o nadanie tytułu profesora. W 2005 było to ponad 10 procent więcej niż rok wcześniej. Moim zdaniem, po napisaniu doktoratu młody naukowiec często, choć oczywiście nie zawsze, spoczywa na laurach. Następuje spowolnienie czy wręcz zatrzymanie jego kariery naukowej i to jest prawdziwa przyczyna wolnego przyrostu samodzielnej kadry.

Rozmawiając prywatnie bądź czytając wypowiedzi na forach internetowych, można usłyszeć, że w wielu dziedzinach – choćby psychologii, prawie czy medycynie – nie ma możliwości pokonywania kolejnych szczebli kariery akademickiej bez akceptacji przełożonych, a ci często myślą: „Młody jest, może jeszcze poczekać – ja w jego wieku też nosiłem teczkę za profesorem”. Mało tego, konieczna jest także akceptacja kilku najbardziej wpływowych w danej dziedzinie profesorów, a ci najczęściej zasiadają w CK.

– Jestem historykiem, więc pozwoli pan, że przytoczę przykład ze swojej dziedziny. Zawsze twierdziłem, że powstanie listopadowe zrobili podchorążowie, którzy – nieawansowani przez generałów – nie mogli zostać oficerami. Cała ich złość wyładowała się w powstaniu. Pewnie podobnie można powiedzieć o tych, którzy stopni nie zrobili, na przykład o tak zwanych wiecznych doktorach. Oni chcą rewolucji. Bardzo charakterystyczne jest, to wręcz reguła, że za zniesieniem habilitacji są ci, którzy habilitacji nie przeszli. Zdecydowana większość tych, którzy habilitację zrobili, jest za jej utrzymaniem. Sądzę, że to trochę mity z tymi utrudnieniami. Przecież habilitację robi się samodzielnie i nie musi się odbywać w tej uczelni, w której pracuje młody naukowiec. Jeżeli ktoś ma dorobek, może się przecież zgłosić do innej szkoły wyższej. Często to sugerujemy, jeżeli ktoś się odwołuje od decyzji komisji wydziałowej, która nie zatwierdziła jego habilitacji.

Ale problem chyba istnieje, skoro pojawia się w wielu relacjach i wypowiedziach?

– Najgłośniej zawsze słychać wypowiedzi niezadowolonych i tych, którym się nie powiodło. Ci, którzy chcą konsekwentnie robić karierę naukową, z reguły się nie wypowiadają, tylko te kariery robią. Wydaje mi się, że zasadą powinno być to, że habilitacje robi się poza własną uczelnią. A także konieczność zmiany uczelni po habilitacji, czyli wygrania konkursu na stanowisko w innej uczelni. Mielibyśmy wtedy klarowną sytuację i mechanizm selekcyjny. Uważam też – choć to trochę inna sprawa i mój prywatny pogląd głoszony od wielu lat – że powinna ulec zmianie zasada, według której oceniana jest praca już wydrukowana. Trzej recenzenci, niekiedy bardzo szczegółowo analizując, wskazują mankamenty pracy. Niestety, wszystkie te uwagi nie mają szansy być wprowadzone do tekstu, bo praca jest już opublikowana. Przez wiele lat nadal będą z niej korzystać czytelnicy, nie wiedząc, że zawiera błędy.

A dlaczego ta prosta zasada nie została uwzględniona w nowelizacjach, jakie mieliśmy ostatnio?

– Uznano, że praca na stopień naukowy powinna mieć akceptację środowiska, czyli być dostępna i znana. Padały argumenty, że gdyby wprowadzano jeszcze poprawki do maszynopisu i dopiero wówczas pracę drukowano, znacznie wydłużyłoby to proces habilitacji.

Zdarza się, że niektóre sprawy są przez komisję rozpatrywane dłużej niż to przewiduje ustawa?

– Zdarza się, ale dzieje się to niezmiernie rzadko i tylko wówczas, jeżeli są poważne wątpliwości. Na przykład, kiedy musimy, na skutek odwołania, powoływać dodatkowego recenzenta. Zdarza się też, że recenzenci nie przesyłają swoich recenzji w terminie i musimy ich ponaglać.

Uczelnie i instytuty narzekają też, że choć, ich zdaniem, spełniają warunki do uzyskania uprawnień do nadawania stopnia doktora czy doktora habilitowanego, komisja nie kwapi się z przyznawaniem takich uprawnień.

– To zapewne są te uczelnie i instytuty, przy których, zważywszy na dorobek naukowy ich pracowników, nie mamy żadnej pewności, że będą wypuszczać doktorów i doktorów habilitowanych na odpowiednim poziomie. Marny doktor będzie kiepsko kształcił, marny doktor habilitowany nie będzie starał się kształcić dobrych doktorów, ażeby go nie przerośli, a marny profesor nie będzie popierał dobrych habilitacji. Poza tym ważna jest nie tylko liczba profesorów, ale i obszar ich zainteresowań naukowych – musi być szeroki i obejmować całe pole danej dziedziny. Uważamy także, że jeżeli w danym ośrodku istnieją już jednostki mające uprawnienia do nadawania habilitacji, to nie ma potrzeby powoływać kolejnych. Taka sytuacja dotyczy na przykład uprawnień habilitacyjnych w zakresie historii. W Warszawie mają je Instytut Historyczny UW oraz Instytut Historii PAN, mamy więc wątpliwości, czy mnożyć tu uprawnienia.

Kończy się obecna kadencja CK. Jak by ją Pan podsumował?

– Powiedziałbym, że zrobiliśmy w ciągu tych ostatnich czterech lat dużo pożytecznej roboty. Jeżeli czymś zawiniliśmy, to raczej zbytnią pobłażliwością niż zbytnią surowością i nieuzasadnionym wstrzymywaniem karier. Znam kilku takich Szawłów, którzy zaczynali pracę pełni sceptycyzmu co do działań CK, ale kiedy zobaczyli, jakie sprawy napływają do komisji i jak są rozstrzygane, stali się nawróconymi Pawłami.

A czego życzyłby Pan członkom CK przyszłej kadencji?

– Muszą sobie zdawać sprawę, że to jest praca dobrowolna, wymagająca sporo czasu, marnie opłacana, wzbudzająca niechęć części środowiska. CK to jest taka paradoksalna instytucja, której ideałem jest dążenie do tego, aby przestała być potrzebna. Ale jak to bywa z ideałami – ciągle do nich dążymy. Na razie komisja istnieje i jest niezbędna. Ale życzę kolegom, aby w przyszłości mieli coraz mniej pracy.

Rozmawiał Andrzej Świć