Coraz mniej słów

Piotr Müldner−Nieckowski


Jak słusznie powiedział Ryszard Kapuściński w wywiadzie dla TVN−24, komunikacja słowna od kilkunastu lat coraz bardziej szwankuje, i to na wszystkich frontach. Prym wiodą media, które podają informacje budowane z kilkuset słów. Może chodzi o tysiąc dwieście, ale i w takim wypadku jest to zbiór, który obcokrajowcowi wystarcza ledwie do porozumiewania się na dworcu i w hotelu.

Ocenia się, że absolwent wydziału humanistycznego szkoły wyższej powinien znać około dwudziestu i pół tysiąca wyrazów, a czynnie posługiwać się piętnastoma tysiącami. Dobry pisarz zna około osiemdziesięciu tysięcy, a używa trzydziestu pięciu tysięcy. Różnica między jakością informacji medialnych a możliwościami języka polskiego jest tak wyraźna, że Kapuściński na pewno się nie myli. Jesteśmy atakowani przez ubóstwo myślowe. Za pomocą tak skromnego słownika żadnej skomplikowanej tezy ani żadnych złożonych uczuć wyrazić się nie da.

Profesor Walery Pisarek co pewien czas ogłasza zestawienia znaczących słów spotykanych w mediach i trzeba przyznać, że są to wykazy świadczące o ogólnym zgłupieniu. Występuje w nich kilka głównych słów−kluczy (wytrychów), które mają za zadanie wpływać na emocje odbiorców, oraz kilkanaście innych, które załatwiają pozostałe dziennikarskie potrzeby informowania o stanie świata. Obecnie słowem numer jeden jest przymiotnik „porażający”, który działa jak młot. Wyraz ten wkrótce się zdewaluuje, tak jak wszystkie dotychczasowe mocne słowa. Przewiduję, że kryzys jego potęgi nastąpi w marcu 2007, bo cykliczność wymiany słów dosadnych ma w naszych czasach okresy dziesięciomiesięczne, a słówko to w dużym natężeniu pojawiło się w maju 2006. Zatem na wiosnę trzeba będzie wymyślić coś nowego. Redaktorzy naczelni i prowadzący będą musieli się dobrze nagłowić, co w zamian zalecić redaktorom podwładnym. Bardzo możliwe, że z pomocą przyjdzie im jakiś nieznany polityk, który właśnie wytęża umysł i dopracowuje własne powiedzonko, żeby się stać medialnie sławnym.

Powiedzonka takie mają cechy wizytówki. Niektórzy harują nad nimi całymi latami, tak jak w młodości pracowali nad fantazyjnością swego podpisu. To spostrzeżenie jest godne uwagi, bo im bardziej zamaszysty podpis, tym prostsza dusza jego posiadacza. Osobnicy, którzy nie potrafią podpisywać się normalnie, mają na podorędziu właśnie taką modelowaną przez lata wizytówkę i prezentują ją przy każdej okazji. Pewien znany mi murarz pod koniec dnia pracy zwykł mawiać: „Moje dzisiaj będzie jutro, a jutro może być za późno”. Inny, malarz pokojowy, na pytanie, ile weźmie za robotę, zawsze odpowiada „Ja nie biorę, ja otrzymuję, a jak biorę, to w ramiona”. Glazurnik, poznając nową osobę, przedstawia się słowami: „U mnie fugi proste jak myśli Stalina”. Są to jednak ludzie, którzy nie mają dostępu do Internetu. Nie dlatego, że nie stać ich na słone rachunki za Neostradę, ale dlatego, że mają kłopoty z rozróżnianiem liter. Trudno się więc dziwić, że wystarcza im dorobek życiowy w postaci jednego powiedzonka. To nawet jest w jakiś sposób piękne.

Gorzej z przedstawicielami kultury, do której to grupy chcą się zaliczać pracownicy mediów. Wyławiane przez profesora Pisarka prasowe słowa−klucze mają to do siebie, że zastępują setki innych, rugują całe przestrzenie słownictwa. Klasycznym przykładem jest wyrażonko „póki co”. Moi studenci obliczyli, że usuwa ono ze słownika polskiego ponad dwadzieścia precyzyjnych słów i związków wyrazowych. Na nic protesty profesora Jana Miodka, moda na „póki co” niestety trwa.

Tendencja do zubożania słownika pojawiła się już wśród autorów. Byłoby pół biedy, gdyby chodziło tylko o liczbę słów. Upraszczane są także cechy wyrazów, które jeszcze się ostały, a nawet zdań. Z przykrością słuchałem dyskusji trojga ekspertów w adresowanym do młodzieży Radiu Bis. Mówili co prawda kompetentnie, ale fatalnie po polsku. Szczególnie raziło nieporadne konstruowanie wyrażeń przyimkowych, wśród których dominował przyimek „dla”, przejęty z języka angielskiego (for), na przykład „płyta kompaktowa dla wideo” (zamiast do wideo). Nie radzili sobie z gramatyką, budową i znaczeniem wyrazów. Tonem butnego maturzysty (ach, ten ton!) serwowali takie wyrażenia, jak: „używać rozum” (zamiast rozumu), „grać w bilarda” (zamiast w bilard), „wymyśleć” (zamiast wymyślić), „powołać na profesora” i „mianować dyrektorem” (zamiast powołać na stanowisko profesora, powołać na stanowisko dyrektora), „wczoraj został nominowany do nagrody Nobla” (zamiast wczoraj otrzymał nagrodę Nobla), „szkoła imieniem Nikola Tesla” (zamiast szkoła imienia Nikoli Tesli). Bita godzina takiego bombardowania.

Jeśli ktoś mówi, że żyjemy w czasach powszechnej informacji, to moim zdaniem się myli. Wiele wskazuje na to, że informacja zaczyna zanikać. Niedługo wszystkie informacje będą miały jedną zwięzłą, zglobalizowaną, ale za to w każdym zakątku Polski zrozumiałą postać: „Informacja”.

e−mail: pmuldner@mp.pl