Zza murów uniwersytetu
Ryszard Milczewski−Bruno (1940−1979), słusznie – obok Andrzeja Bursy, Rafała Wojaczka, Edwarda Stachury, Stanisława Czycza, Włodzimierza Szymanowicza, Kazimierza Ratonia czy Wincentego Różańskiego – jest zaliczany do panteonu poetów przeklętych, ale niechętnie uważany za wielkiego w naszej poezji. Dla mnie jednak wystarczy, że napisał kilkanaście genialnych wierszy, takich jak „Nocna w sierpniu rozmowa z Cendrarsem” (polecam: http://www.milczewski−bruno.prv.pl/) ze słynną frazą „nie bądź pan taki penderecki”. Miał w wierszach setki podobnych powiedzeń, branych z niezwykłej wyobraźni językowej, ale i wrażliwym uchem zasłyszanych u ludzi bliskich mu nikłą pozycją społeczną: „krzyżówkowa ara zdechła”, zapożyczona od niego przez Stachurę „biała lokomotywa”, „specjalność zakładu – wydawanie reszty”, „podeszłego wieku dziewczynka”, „człowiekowi ręki podać nie warto, a odwrócić się do niego plecami niebezpiecznie”, „glob−trotyl”, „tysiąc bandziorów na jednego rencistę”, „Polska alkoholska”. Weszły do języka na stałe.
Nie miał wielkiego talentu prozatorskiego, ale pisał felietony, które uważał za zalążek większej prozy. W rzeczywistości były to długie wiersze z metaforami rozbudowanymi do postaci narracyjnej i z doskonałymi dialogami. Felietony te, drukowane w jednej z bydgoskich gazet, przez wiele lat tworzył z myślą o powieści, ale męczył się z tym straszliwie, bo miał trudności z ustanowieniem porządku fabularnego właściwego temu gatunkowi literackiemu. Tytuł wymyślił dawno: „Jak już, to już”, więc musiał w końcu przysiąść fałdów i połączyć felietony w planowaną całość. Pisząc je od nowa, przeplatał „łącznikami”, jak to nazywał, wiążącymi pewną myśl nadrzędną w jeden logiczny wątek. Utwór ostateczny trudno nazwać klasyczną powieścią, jest to raczej relacja z obserwacji świata, w którym przyszło żyć poecie, relacja niemal autobiograficzna. Piszę „niemal”, ponieważ nie jest życiorysem w dosłownym znaczeniu, tak jak nie jest nim niedawno wydana świetna powieść Filipa Bajona „Cień po dniu” (2006). „Jak już, to już” (1983) sprawia wrażenie chaosu, co czytelnikom, nawykłym do pochłaniania romansideł, bardzo komplikuje odbiór i rozumienie. A jednak jest to proza myślowo i emocjonalnie absolutnie spójna. To jeden z nielicznych utworów, które opisują świat PRL−u takim, jakim był naprawdę, i jaki bez wątpienia do dziś istnieje w spadku po tamtej epoce.
Tu zaczyna się problem z recepcją tej książki. Kto miał okazję poznać Bruna (nie: Brunona), ten wie, że fabuła i język „Jak już, to już” odpowiadają wędrownej i pijackiej charakterystyce poety, której nie omieszkano dokładnie przedstawić w licznych książkach i artykułach. Szybko zatrzaśnięto szufladę z tą opinią, a to rzutowało na odbiór prozy poety nawet przez tak wnikliwych i myślących krytyków, jak Jan Marx czy Leszek Żuliński. Pisali, że jest prymitywna, że opowiada o świecie prymitywu i że – co najważniejsze – w związku z tym nie może opowiadać prawdy, bo świat prymitywu nie jest światem prawdziwym. Tak, jakby jedyną realną rzeczywistością była ta znajdująca się za murami uniwersytetu, która odsiewa plewy i jest przepełniona filozoficzną refleksją, dostojną wrażliwością. Słowem nie po raz pierwszy w historii literaturoznawstwa zatrzymano się na powierzchni utworu i oceniono go na podstawie ostrej faktury.
Nie trzeba znać reguł statystyki, by wiedzieć, że społeczeństwo w niewielkim odsetku gromadzi się w uniwersytetach. Obracającym się wśród wymuskanych filozofów wydaje się jednak, że Polska jest zaludniona przez panów w krawatach i czystych butach. Tymczasem dominuje Polska alkoholska. Prosta, mało uczona, a więc nędzna i zarazem uboga, bez hamulców obyczajowych, prawie zwierzęca. Mówiąca językiem pospolitym, prostacko żyjąca problemami podwórka, obory, betonowego wybiegu między blokami. Polska niegodna literatury? Taki właśnie kraj opisuje Bruno, a w swym opisie sięga głęboko. Pokazuje człowieka upodlonego przez odcięcie od kultury wyższej, ale pogodzonego z pozycją pariasa. W tej warstwie książka Milczewskiego staje się fascynująca. Jej prymitywni bohaterowie to ludzie inteligentni, czujący, to i owo czytający, filozofujący, dowcipni i mający swoją godność, którzy mówią dosadnie, zachowują się bez mieszczańskiej ogłady i są wykształceni wyrywkowo, według własnych upodobań. Jak to w Polsce. Ogląd świata przedstawiany przez Bruna jest nieporównanie ciekawszy i wartościowszy niż w porządniej ułożonej „Wojnie polsko−ruskiej...” Doroty Masłowskiej, bo nie jest wycinkowy.
Ale krytykom, pozującym na uniwersytet, w prozie Bruna żadne słońce nie jaśnieje. Wolą patrzeć przez okopcone szkiełko, jak ci z gazet. Wiadomo, co to znaczy. Gazety drukują sensacyjne fakty, modne i bez życia, choć właśnie życie aż buzuje w domach, osiedlach, knajpach, dyskotekach, firmach, kościołach, wszędzie. Życie według gazet jest albo zagrożone, albo polityczne, rockowe lub łóżkowe, innych form nie ma. Zza murów uniwersytetu zaś tak jak w prasie – wzrok obserwatorów ślizga się po czubkach drzew, i to tylko wystających.
e−mail: pmuldner@mp.pl
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.