Zbiory (nie w pełni) chronione

Jacek Wojciechowski


Od czasu do czasu, to nic, że nieczęsto, pojawiają się sygnały, iż oto w części szczególnie cennych zasobów tej lub innej biblioteki klasztornej bądź akademickiej ujawniono jakieś ubytki. Zdumienie odnosi się wtedy przede wszystkim do etycznej natury zdarzenia: kto mianowicie te ubytki spowodował, jak mógł i dlaczego akurat on? Mechanizm natomiast, a więc objaśnienie samej możliwości, usuwa się w cień. Brakuje wniosków praktycznych i wobec tego, po pewnym czasie, identyczny sygnał powtarza się znowu. Ważniejsze zatem od zapytania, kto i dlaczego kradnie wartościowe zbiory, jest inne pytanie: jak się te zasoby chroni i czemu nie zawsze skutecznie?

ROTACJA. PREWENCJA. ARCHIWIZACJA

Biblioteka jest ze swej natury instytucją usługową i mediacyjną, nastawioną na transmisję treści, zarejestrowanych w różnej formie, na rozmaitych nośnikach. Żeby to było możliwe, musi posiadać stosowne zasoby własne oraz mieć dostęp do innych zasobów, np. w sieci. W konsekwencji, trzeba te zasoby jednocześnie chronić, ponieważ nie są (poza kopiami) do jednorazowego użytku. Kryje się w tym sprzeczność, bo zadanie rozpowszechniania (rotację) należy ożenić z ochroną (prewencją) i nie zawsze to idzie dobrze. Tak czy inaczej, wobec lwiej części zasobów powinność rotacji jest jednak nadrzędna nad obowiązkiem prewencji. Zabezpieczenie trzeba tak zorganizować, żeby nie przeszkadzało i nie wydawało się publiczności uciążliwe. A czy wydaje się, czy nie, to każdy opinię ma własną.

Jednak w niektórych bibliotekach część zasobów, czasami pokaźna, ma szczególnie wysoką wartość materialną, historyczną i kulturową. W stosunku do niej zadanie ochrony staje się priorytetowe – powinność archiwizacji bezdyskusyjnie przelicytowuje potrzebę rotacji. Jakkolwiek nie może być tak, żeby w ogóle nikt nie miał do nich dostępu, bo wtedy przechowywanie nie miałoby żadnego sensu. Dostęp zatem musi być, lecz ograniczony, nie dla każdego: obłożony specjalnymi warunkami i klauzulami gwarantującymi ochronę, ale to jest zupełnie inna ochrona aniżeli zasobów pozostałych. Wystarczy nie zauważyć tej różnicy, wszędzie zastosować te same reguły postępowania i zaczną się kłopoty. Albo mianowicie biblioteka nie będzie nadawała się do użytku, odstręczając publiczność w imię prewencji, albo cenne zasoby staną się częściowo zasobami byłymi. Niestety, czasami tak bywa.

TECHNOLOGIA OCHRONNA

Niemal wszystkie stosowane sposoby zabezpieczenia zbiorów, nawet najprostsze, mają to do siebie, że są kosztowne. Dlatego często ich nie ma i zaczyna się je wprowadzać dopiero po szkodzie. Na zasoby wyjątkowo cenne niezbędne są specjalne skarbce, a na nieco mniej cenne potrzeba odrębnych pomieszczeń. Lecz większość bibliotek funkcjonuje w budynkach nieprzystosowanych i jeżeli trzeba specjalnie ochraniać kolekcje duże, to na ogół żadnej odrębności powierzchniowej (w magazynach) tam nie ma. Różne zaś prowizorki, imitacje wyodrębnień tylko osłabiają czujność. W następstwie tak właśnie tworzą się elementarne udogodnienia do powstawania ubytków. Bywa, że przy tym trudno stwierdzalnych, bo ewidencja zasobów dawnych może być nijaka, przestarzała, niedokładna albo nawet żadna. Na przestrzeni dziesięcioleci kolekcje dawniejsze trafiały do bibliotek w rozmaitych okolicznościach i na poprawną ewidencję mogło nie być sił ani środków. Jak zatem stwierdzić, że czegoś brakuje – i czego? Dawniej śmieszyły mnie komunikaty, że jakiś badacz odkrył w bibliotece nieznane dzieło, po latach rozumiem, że jest to możliwe oraz że to nie jest śmieszne. Ale wobec tego, wynikająca z przepisów powinność okresowej kontroli (spisu z natury) zasobów nic nie daje, a zresztą nie wszystkie biblioteki obowiązuje.

Techniczne środki ochrony – poza czujnikami ciepła: niefunkcjonujące bezbłędnie – są kłopotliwe oraz kosztowne. Wielu bibliotek nie stać na montaż wideokamer, które w dodatku nie są wszechwidzące, a ich obraz przypomina niekiedy scenę walki Murzynów w tunelu. Dla ochrony elektronicznej z kolei, należałoby zorganizować odrębny (obok ogólnobibliotecznego), dodatkowy podsystem, nie dosyć, że drogi i też nie bezbłędny, to jeszcze nie zawsze możliwy do zastosowania, ze względu na rodzaj zasobów – do celów ochronnych należałoby je pierwej podniszczyć. W rezultacie instalacje techniczne są wprowadzane za późno lub w ogóle pomijane, ponieważ zawsze brakuje środków. Zdarzają się wprawdzie specjalne dotacje celowe – jednak częściej na konserwację niż na ochronę białych kruków – lecz zwykle nie pokrywają wszystkich kosztów, a nawet na część wydatków przeważnie bibliotek nie stać. To jest sytuacja bogatego żebraka.

Jest też możliwość (dla niektórych bibliotek powinność) wprowadzenia służb ochroniarskich, też wściekle kosztowna i służąca raczej ogólnemu porządkowi niż zabezpieczeniu zbiorów cennych. Najmuje się wszak do tego firmy ochroniarskie, więc ekipy z zewnątrz – oczywiście w trybie przetargu, czyli najtańsze (czy ktoś uwierzy, że najlepsze?) – nie mające pojęcia ani o instytucjach, ani o zasobach, które chronią. Nie mogą mieć zatem bezpośredniego dostępu do zbiorów szczególnie cennych i głównie zapobiegają pożarom lub włamaniom zorganizowanym, a nie wynoszeniu pojedynczych materiałów. Obowiązuje przy tym zasada ograniczonego zaufania. Pracownicy ochrony mają być wprawdzie licencjonowani, ale obok byłych policjantów trafiają się też typy spod ciemnej gwiazdy. Ochroniarzy usiłujących zawłaszczyć z biblioteki to i owo zdarzyło mi się przydybać więcej niż raz.

BIBLIOTEKARZE

W tych okolicznościach ekipę ochronną muszą głównie (jedynie?) stanowić bibliotekarze. Ale nie dowolni, nie jacykolwiek, lecz specjalnie przysposobieni. I tu jest pies pogrzebany.

W trybie zwykłych studiów stosowne przygotowanie jest wprawdzie możliwe tu i ówdzie – więc zwłaszcza w uniwersytetach Wrocławskim, Śląskim oraz Toruńskim – ale na poziomie wstępnym i dla niewielu, bo garnie się mało kto. Prawdziwie specjalistyczne umiejętności nabywa się dopiero przez dłuższą praktykę oraz przez ewentualną szansę stażu u mistrzów. Z tym, że potrzebna jest jeszcze szczególna mentalność, oparta na zrozumieniu wartości chronionych zasobów, ale wolna od postawy magazyniera, który nikogo nigdzie nie wpuści. Takich osób jest w ogóle w zawodzie mało. Poza tym często nie ma dla nich odrębnych stanowisk. A połączenie ochrony cennych zbiorów z bibliotekarstwem ogólnym, uniwersalnym, to rozwiązanie fatalne – właśnie dla ochrony. Zdarzyło się wszak przy kradzieży, jeden raz i drugi – dotychczas, na szczęście, tylko wyjątkowo – że taka uniwersalna osoba pilnująca wykazała się zerowym profesjonalizmem.

Niedobór wyspecjalizowanych stanowisk pracy uniemożliwia przypisanie konkretnym osobom realnej odpowiedzialności za kosztowne zbiory – jak za mienie powierzone. Skoro bowiem opiekuje się nimi tylko ktoś z doskoku, a dostęp ma więcej osób, to znaczy, że odpowiedzialni są wszyscy, czyli nikt. Żeby bowiem skutecznie chronić oraz odpowiadać, to trzeba tam być. Tak często nie jest i w tym zawiera się obniżona skuteczność ochrony spersonalizowanej. Rozwiązaniem byłaby zapewne lokalizacja najcenniejszych zbiorów tylko w niektórych, najlepiej przystosowanych bibliotekach. Lecz na to na pewno nie zgodzi się nikt. I zresztą bywa, że tam również kradną.

PROCEDURY

Ważnym narzędziem ochrony zasobów cennych są zawsze procedury ich używania, skuteczne, jeżeli racjonalne, a zwłaszcza, jeśli przestrzegane. Otóż tam, gdzie doszło do kradzieży zbiorów, odstępstwa od procedur były przeważnie oczywiste.

Reguły są proste. Dostępu do zbiorów chronionych nie powinien mieć nikt w pojedynkę, bez współobecności osoby odpowiedzialnej – zarówno w fazie przeszukiwania zasobów, jak i korzystania. Korzystać zaś można tylko indywidualnie i tylko w bezpiecznym, wydzielonym miejscu. Są również opinie, że nawet bibliotekarz odpowiedzialny powinien pracować pod okiem kamery.

Swoją drogą możliwe, że uprawnienia do bezpośredniego kontaktu z zasobami chronionymi ma zbyt wiele osób. Już nawet magistranci i doktoranci oraz inne osoby zajmujące się treścią zasobów unikalnych wyrażają oburzenie, że odmawia się im dostępu do oryginałów, oferując w zamian dobrze zremediowane kopie. Tymczasem to nie jest żaden despekt, tylko racjonalne postępowanie ochronne. Wszystkie zasoby muszą być do użytku, lecz nie dla każdego.

Jednak największą zmorą i ogromnym zagrożeniem są wyjątki od postanowień i reguł. W praktyce bowiem dostęp do zbiorów chronionych mają w nadmiarze samodzielni pracownicy naukowi, członkowie szerokiego kierownictwa biblioteki, a także inne osoby godne zaufania, ponieważ znajome. Im zaś więcej osób kręcących się wśród kolekcji chronionych, tym ryzyko zatraty większe. Dla jasności sytuacji, nawet dyrektor biblioteki (i jego zwierzchnicy też) nie powinien pojawiać się wśród zasobów chronionych samopas, bez towarzystwa osoby odpowiedzialnej. Tylko wtedy bowiem można rzeczywiście rejestrować przebieg korzystania z tych zasobów i unikać dwuznaczności.

Klarowne procedury – określające kto, w jaki sposób i kiedy, może korzystać ze zbiorów chronionych – ewentualnie zweryfikowane przez specjalistów, powinny być zatwierdzone tak przez dyrekcję biblioteki, jak i przez organizatora tej biblioteki. Wówczas same mogą stanowić alibi wobec wszystkich, którzy odmową dostępu poczują się dotknięci. Nadmiar uprzejmości w tym zakresie może być bardzo kosztowny.

NIEPROFESJONALNE KIEROWNICTWO

Narażanie cennych zasobów na ubytki bierze się poza tym również – na szczęście tylko niekiedy – z nieumiejętnego, nieprofesjonalnego zarządzania biblioteką, na co nikt jakoś nie zwraca uwagi. A jest tak, że bibliotekami, obok profesjonalistów, zarządzają także kompletni amatorzy. Niefachowi dyrektorzy mają, z jednej strony, skłonność do nakładania takich restrykcji formalnych, że w ogóle wykluczają użytkowanie zbiorów chronionych, więc samo życie wymusza łamanie tych reguł, z drugiej zaś – sprowadzają ze sobą tabuny osób właśnie godnych zaufania, których wobec tego restrykcje w korzystaniu nie obowiązują. W efekcie, ustalonych procedur z czasem nie przestrzega nikt, nawet personel odpowiedzialny za ochronę.

Potencjalnym źródłem kłopotów może być brak świadomości nieprofesjonalnego kierownictwa, czym naprawdę zarządzana biblioteka dysponuje oraz do czego to służy – zdarzają się wyobrażenia, delikatnie mówiąc, zdumiewające. W następstwie brakuje energii w staraniach o środki i w realizacji ochronnych ulepszeń. Dla personelu ktoś taki nie jest zaś żadnym przywódcą zespołu ani liderem instytucji, lecz postronnym obserwatorem.

Charakterystyczne (na przestrzeni wielu lat), że po ujawnieniu kradzieży w bibliotekach tylko dwoje dyrektorów uznało, iż należy złożyć rezygnację. Po innych spłynęło to, jak woda po gęsi – nie poczuli się odpowiedzialni. Rzecz nawet nie w konsekwencjach prawno−finansowych, ale brak rezonansu etycznego daje do myślenia.

Praktyka jest taka, że dyrektorem (kierownikiem) biblioteki klasztornej może zostać każda osoba związana z Kościołem, bez żadnego przygotowania zawodowego. W bibliotekach akademickich z kolei wystarczy do tego dowolna habilitacja. No więc to jest chore! Równie dobrze można byłoby do habilitacji dodawać prawa jazdy w charakterze premii.

Biblioteka dzisiaj jest skomplikowanym systemem merytoryczno−organizacyjnym, na którym trzeba się dobrze znać, a konieczność szczególnej ochrony części zasobów dodatkowo te komplikacje wzmaga. A na niezbędne umiejętności w kierowaniu nią składa się (co najmniej) wykształcenie kierunkowe, elementarna wiedza o zarządzaniu oraz kilkuletnia praktyka w bibliotece. Powoływanie dyrektorów z pominięciem tych warunków, to lansowanie amatorszczyzny. Wydawałoby się, że nie do pomyślenia w cywilizowanym świecie. A jednak!

Jeśli wobec tego za kradzież zasobów bibliotecznych wezmą się zawodowcy w złodziejskim fachu – a nie brak symptomów, że już tak bywa – to trudno będzie te zasoby, sposobami nieprofesjonalnymi, skutecznie ochraniać.

KTO KRADNIE?

Na szczęście kradzieże cennych zbiorów bibliotecznych, przynajmniej na razie, nie są liczne. Natomiast bywają dotkliwe. Rejestru kradnących policja nie rozpowszechnia, lecz – pomijając przypadki incydentalne – można przypuszczać, że są kategorie dwie. Pierwsza to amatorzy w złodziejskiej profesji (i takich kradzieży jest prawdopodobnie najwięcej), którzy potrafią jednak ocenić wartość niektórych zasobów oraz znają procedury ochronne, więc wykorzystują wszelkie odstępstwa i luki. Ich postępowanie bywa nieprzewidywalne, ale często jest nieporadne, naiwne i w rezultacie łatwiej odzyskać przywłaszczone przez nich zbiory, kiedy już uda się ustalić, kto kradł. Jest trudne do wyobrażenia, żeby mogli to być przypadkowi ludzie z ulicy, choć czasem zapewne bywa i tak. Częściej są to chyba ci, którzy mają albo mieli coś wspólnego ze znajomością starszych zasobów, a także bibliotek, lub tacy, którzy uzyskali zgodę na wielokrotny dostęp. Żeby to jednak byli dawni lub obecni pracownicy bibliotek – takich sygnałów w zasadzie (poza dwoma−trzema) nie ma.

A już inna sprawa, że identyfikacja sprawców może być niekiedy szokująca. Widocznie pokusa poprawienia sobie egzystencjalnego standardu, nieraz iluzoryczna i naiwna, bywa czasem nie do pokonania. Dlatego tak ważne jest przestrzeganie procedur ochronnych – zawsze.

Amatorscy indywidualiści są groźni ze względu na zaskoczenie (nie wiadomo, kto to może być) i ewentualnie przez liczbę. Ale niebezpieczniejsze są gangi zawodowych złodziei dzieł sztuki, zwracające się również ku cennym książkom. To na razie jest zapewne rzadkość, bo zyski tu mniejsze niż z innych dzieł sztuki, a przemyt i późniejsza sprzedaż – trudniejsze. Ale życie uczy, że już i takie praktyki są. Jeśli się rozmnożą – a sposoby postępowania zawodowców nie są przez bibliotekarzy rozpoznane – to na nic zda się ochroniarska amatorszczyzna. Zwłaszcza że prawie na pewno gangi korzystają z konsultacji znawców przedmiotu.

Wydawałoby się, że sprzedaż kradzionych książek rzadkich jest niewykonalna, ale wystarczy, że wzięło się za nią kilku antykwariuszy w Europie i złudzenie prysło. Jest też pytanie, kto je kupi – bo to nie obrazy, a bogatych koneserów jest niewielu. Znamy już odpowiedź – były przypadki, że kupowały je biblioteki. Trudno założyć, że wszystkie zarządzane przez nieuków i amatorów. Przy niektórych transakcjach musiała tlić się świadomość, że towar jest trefny. Również wystarczyło, że było ich kilka.

Tak więc sama bariera etyczna, to mało – jest nazbyt dziurawa. Bywa, że nie działa, jakkolwiek powinna.

PROFESJONALIZACJA

Powodu do paniki na razie nie ma i lepiej, żeby nie było. Potrzeba natomiast pełnej profesjonalizacji ochrony cennych zasobów bibliotecznych. Polega to na wprowadzeniu wszystkich narzędzi ochronnych razem oraz powierzenia zawodowcom kierownictwa bibliotek. Wtedy możliwości utraty zbiorów zredukują się do minimum. Potrzeba na to więcej środków niż dotąd, ale w równym stopniu konieczna jest także świadomość, że takie zagrożenie istnieje.

Coraz wyraźniej też widać konieczność międzynarodowej współpracy w tym zakresie. Zwłaszcza musi nastąpić ujednolicenie zasad ochrony bibliotecznych archiwaliów i przesłanek prawnych umożliwiających ściganie oraz karanie bibliokradźców, jak też rewindykacji zagarniętych zasobów – na całym obszarze UE, a jak się da, to i USA oraz Kanady. Bo przecież kradzione książki nie są wywożone na Wyspy Bahama ani na Seszele.

Prof. dr hab. Jacek Wojciechowski, bibliotekoznawca i literaturoznawca, kieruje Katedrą Bibliotekarstwa UJ.