Zanim pójdą na studia
Na IV roku w studenckich rozmowach (przy piwie lub podczas wspólnego przygotowywania się do kolokwiów) coraz częściej zaczyna się pojawiać pytanie: a co po dyplomie? Łatwo można rozpoznać tych, którym marzy się kariera naukowa – odpowiadają z irytującą kolegów pewnością: A potem doktorat. Nie zdają sobie zapewne sprawy, że (zakładając, iż dostaną się na studia doktoranckie) będzie to raczej odsunięcie odpowiedzi na postawione wyżej pytanie o kolejne cztery lata. Jednak większość siedzących w klubie czy akademiku młodych ludzi wie, że po odebraniu dyplomu w mury uczelni będą powracać już chyba tylko po to, by powspominać stare, dobre czasy. Zadają sobie pytanie, gdzie będę pracował(a)? Jeśli w studenckim gronie znajduje się filolog, koledzy pocieszą go/ją: Zawsze możesz uczyć w szkole. W dziewięciu na dziesięć przypadków pada jednak wtedy odpowiedź: O nie, wszędzie, tylko nie do szkoły! Tzw. selekcja negatywna do zawodu nauczycielskiego wykazuje wszystkie cechy samonapędzającego się mechanizmu. Wszyscy przecież wiedzą, że: 1) w szkolnictwie marnie się płaci, 2) wszędzie bez wyjątku dzieci/młodzież są rozwydrzone i codziennie zakładają nauczycielom kubły na głowę, 3) po dwóch latach gardło ma się zdarte do krwi, 4) poziom stresu u nauczyciela jest wyższy niż w jakimkolwiek innym zawodzie, 5) jest to praca monotonna i nie dająca żadnej satysfakcji. Stereotyp nauczyciela (czy raczej nauczycielki) to osoba sfrustrowana i znerwicowana. Ten, kto został nauczycielem, najwyraźniej nie umie radzić sobie w życiu, bo gdyby umiał, pracowałby gdzie indziej.
Nie jestem w stanie opisać, jak rzeczywiście wygląda praca w szkolnictwie. Jestem jeszcze studentem, a doświadczenia z praktyk i świadectwa starszych kolegów nie wystarczą do uogólniających wniosków. Chciałbym natomiast pokazać, jak w moich oczach wygląda system kształcenia przyszłych nauczycieli w polskich szkołach wyższych.
Specjalizacja czy kurs?
W konsekwencji, w wielu wyższych uczelniach specjalizacja nauczycielska wybierana jest w ostatniej kolejności, przez co trafiają na nią studenci słabsi lub ci, którzy nie wiedzieli, co wybrać. Na wielu kierunkach doszło wręcz do podziału na „tych lepszych” (specjalizacje naukowe lub inne zawodowe) i „nauczycieli”. Znacznie większą popularnością cieszą się specjalizacje bardziej teoretyczne, nie dające uprawnień do uprawiania żadnego konkretnego zawodu. Mało kto uświadamia sobie, że przygotowywanie się do wykonywania określonego zawodu nie musi oznaczać okrojenia wymiaru godzinowego zajęć z przedmiotów teoretycznych (i w wielu uczelniach istotnie tak nie jest), a zatem wybór specjalizacji nauczycielskiej nie przekreśla ani możliwości rozwoju naukowego, ani kariery w tej sferze. Władze uczelni, które decydują się na zastąpienie na specjalizacji nauczycielskiej części mniej istotnych ich zdaniem, przedmiotów kierunkowych przez przedmioty pedagogiczne, działają na szkodę polskiej oświaty. Mury uczelni opuszczają bowiem nie w pełni wykształceni magistrzy w danej dziedzinie, ale „dyplomowani nauczyciele”, umiejący tylko tyle, ile ma być przydatne w pracy w szkole.
Pytam: w jaki sposób taki nauczyciel ma poszerzać zainteresowania uczniów, skoro jego własnych zainteresowań nikt nie poszerzył? Można oczywiście odeprzeć ten argument, twierdząc, że nikt nie zabrania poszerzać wiedzy na własną rękę. Owszem, nikt nie zabrania, ale własne poszukiwania będą w wykonaniu większości studentów chaotyczne i powierzchowne, jeśli nie otrzymają przewodników w osobach pracowników naukowych. Student jest w stanie poszerzać swą wiedzę sam, ale najczęściej wtedy, gdy został w dane zagadnienia przynajmniej powierzchownie wprowadzony na zajęciach. Inaczej staje przed ogromnymi regałami w bibliotece i nie wie nawet, od czego zacząć. Okrajanie programu przedmiotów kierunkowych na rzecz pedagogicznych oznacza równanie w dół poziomu w uniwersytetach do poziomu kolegiów nauczycielskich. Nie zamierzam tu deprecjonować kolegiów (bo być może w przyszłości sam będę tam studiował), ale ukazać, że uniwersytet musi się przecież różnić od szkoły zawodowej nie tylko nazwą.
Myślę, że najlepszym rozwiązaniem jest kurs pedagogiczny jako dodatkowy blok zajęć, obligatoryjny dla wszystkich studentów danego kierunku. Nie można dopuścić do sytuacji, by dyplom magistra zbyt często otrzymywali ludzie nie mający uprawnień do wykonywania żadnego zawodu, a to tak naprawdę oznacza tzw. specjalizacja ogólnopolonistyczna, ogólnohistoryczna itp. – miejsca na specjalizacjach zawodowych nie starczy dla wszystkich (a powinno) i w rezultacie, podczas gdy część studentów na polonistyce uczy się (oprócz przygotowania do pracy naukowej), jak być redaktorem czy nauczycielem, ich koledzy mają w tym czasie zajęcia z dodatkowych przedmiotów językoznawczych – nie dlatego, że ich to interesuje i tak wybrali, tylko dlatego, że jakoś trzeba wypełnić limit godzin.
Dwukierunkowość – po co?
Pomysł MEN, aby każdy nauczyciel opuszczający szkołę wyższą był przygotowany do nauczania dwóch przedmiotów, jest ważny z uwagi na wkraczający do szkół niż demograficzny – w wielu szkołach nauczyciel jednego tylko przedmiotu nie będzie mógł mieć pełnego etatu. Może się jednak okazać, że jest to idea szlachetna, ale niemożliwa do realizacji. Ukończenie dwóch pełnych kierunków studiów, które nie są ze sobą blisko spokrewnione (np. polonistyka i rusycystyka) nie dla każdego studenta może być wykonalne, a poza tym odbije się to na jakości przyswajanej wiedzy – przeciążony student może nie mieć czasu ani przemyśleć tego, czego się uczy, ani zgłębić tego, co bardziej go interesuje. Pokrewność wielu kierunków jest iluzoryczna – polonistyka ma np. mniej wspólnego z neofilologiami niż się niektórym wydaje. Ponadto wielu kierunków (np. właśnie neofilologii) nie da się skutecznie studiować bez wcześniejszego przygotowania. Może się więc okazać, że jako drugi kierunek znacznie częściej będą wybierane te studia, których rozpoczęcie wymaga jedynie kilkumiesięcznego przygotowywania się do egzaminów wstępnych (i tym sposobem zestaw polonista−historyk czy anglista−polonista będzie znacznie częstszy niż np. anglista−germanista). Tak więc dwukierunkowość kształcenia nauczycieli tylko częściowo rozwiąże problemy wywołane przez nieuniknione zmniejszanie się liczby etatów.
Istnieje również drugie rozwiązanie – do macierzystego kierunku studiów na specjalizacji nauczycielskiej dołączane są zajęcia ze specjalizacji dodatkowej. Powstaje więc swego rodzaju „półtora kierunku”. Pomysł szlachetny (studentom nie grozi karoshi – śmierć z przepracowania), pytanie tylko, czy absolwent takiej specjalizacji będzie kompetentny jako nauczyciel tego drugiego przedmiotu? Czy nie będziemy mieli wówczas do czynienia np. z polonistą, będącym jednocześnie „półhistorykiem”? Kompetentne nauczanie języka obcego jest możliwe po ukończeniu trzyletniego kolegium nauczycielskiego, ale tylko przy założeniu, że absolwent takiego kolegium znał już wcześniej dany język dość dobrze, a w kolegium szlifował tylko jego znajomość oraz nabierał kompetencji pedagogicznych. W przypadku innych przedmiotów sensowność kształcenia nauczycieli na dodatkowych specjalizacjach, nie będących pełnymi studiami, lub w kolegiach wydaje mi się mocno wątpliwa.
Co musi wiedzieć nauczyciel?
Ważne jest, by elementem reformy kształcenia nauczycieli było zwiększenie liczby godzin zajęć z przedmiotów pedagogicznych i charakteru tych zajęć. Zajęcia z metodyki, pedagogiki i psychologii mają charakter bardzo teoretyczny, a jeśli nawet prowadzący przeprowadza ćwiczenia praktyczne (np. odgrywanie scenek), to trudno jest zastosować nabytą wiedzę podczas pracy w szkole. Problemem nie jest poziom tych zajęć – prowadzą je najczęściej dobrzy fachowcy – ale ich nieprzystawalność do realiów szkolnych. Tak naprawdę studenci uczą się głównie podczas praktyk, a tych nie ma wiele (w Uniwersytecie Wrocławskim studentów polonistyki obowiązuje łącznie 60 godzin praktyki w gimnazjum i 60 w liceum, z czego tylko 30 godzin to prowadzenie lekcji, reszta – hospitacje).
Kandydatom na nauczycieli powinno się przekazywać wiedzę przydatną w pracy z młodzieżą. Dwusemestralny wykład, na którym omawiane są najważniejsze kierunki w psychologii nie na wiele się przyda sam w sobie – student musi wiedzieć, co z poglądów Freuda, Junga czy psychologii Gestalt wynika dla jego pracy pedagogicznej. Sama wiedza na temat tego, czym jest ADHD (nadpobudliwość psychoruchowa) nie wystarczy – należałoby również nauczyć, jak pomóc cierpiącemu na tę przypadłość dziecku. Ponadto przedmioty pedagogiczne często traktowane są po macoszemu – studenci nie przywiązują do nich większej wagi, gdy do zdania egzaminu wystarczy przeczytanie połowy skryptu zakupionego od kolegi ze starszego roku. W efekcie świadectwo ukończenia kursu pedagogicznego lub specjalizacji nauczycielskiej może otrzymać osoba nie posiadająca praktycznie żadnej fachowej wiedzy pedagogicznej.
Nic dziwnego, że nauczyciele nie są grupą szanowaną w naszym społeczeństwie, skoro aby zostać prawnikiem czy bankowcem potrzebnych jest 5 lat wyczerpujących studiów i zdobycie wielu fachowych umiejętności, a kandydat na nauczyciela po prostu zalicza przewidziane regulaminem studiów przedmioty pedagogiczne, niewiele się tak naprawdę przy tym ucząc. Ponadto przyszłym prawnikom czy bankowcom mówi się o zaletach wybranego przez nich zawodu, a w kandydatach na nauczycieli raczej gasi się niż rozbudza zapał do pracy w szkole. Rozumiem, że jest to praca słabo płatna i stresująca. Ale jeśli pobudzi się w studentach pasję pedagogiczną i dobrze rozumiane poczucie misji, to być może nawet ci, którzy trafili do tego zawodu z braku innych możliwości, będą go wykonywać z przekonaniem (bo przecież nauczanie można i powinno się rozumieć jako misję, a nawet jako powołanie). Nie uzdrowi to sytuacji w szkolnictwie, ale może przyczynić się do zmiany postrzegania nauczycieli w społeczeństwie.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.