Trzebiccy, cz. 2 Sprzeciw i wierność
Ludziom, których koniec wojny spotkał w wieku dorastania, jeszcze nie całkiem ukształtowanym duchowo, choć nieraz boleśnie już doświadczonym, trudno było wybierać życiowe drogi w dramatycznie odmienionej sytuacji. Krystyna Rowecka i Jacek Trzebicki wybrali tak samo, jakkolwiek w całym splocie motywów skłaniających do tego każde z nich znajdziemy i wspólne, i indywidualne wątki. Wspólne obojgu było zainteresowanie medycyną i skłonność do takiej służby innym, która jest bezwzględnym, niekwestionowanym dobrem, jeśli się ją pełni ofiarnie. On miał za sobą trzy pokolenia zasłużonych lekarzy. Ona tradycję światłych, zaangażowanych w życie publiczne prawników i stryja, zarazem ojca chrzestnego, generała Grota, współtwórcę i dowódcę Armii Krajowej.
tułaczka i żałoba
Pani profesor ma tradycje niepodległościowe sięgające 1863 roku, kiedy to pradziadek walczył w powstaniu styczniowym, a i po prababce Chrzanowskiej oraz jej rodzinie motywy patriotyczne odziedziczyła. Chrzanowskim władze carskie skonfiskowały niewielki majątek, zostawiając prababkę Krystyny z dziewięciorgiem dzieci w trudnym położeniu. Zaczął się miejski, początkowo nielekki żywot. Jedna z córek wyszła za mąż za Stefana Roweckiego (imię rodzinne, jak u Trzebickich Rudolf), który był urzędnikiem miejskim w Piotrkowie Trybunalskim.
Krystyna urodziła się w roku 1933, kiedy jej rodzicom powodziło się już nieco lepiej, mimo że ojciec, Stanisław Rowecki, kończył przerwane ochotniczą wyprawą na wojnę bolszewicką 1920 roku studia prawnicze, a dom utrzymywała głównie matka, pracując jako sekretarka „Jeźdźca i hodowcy” i biorąc dodatkowe zajęcia. W 1938 roku mąż uzyskał uprawnienia adwokackie, ale niedługo mógł spokojnie wykonywać upragniony zawód.
Jedynaczka podczas wojny „dostała” młodszą siostrę. Niemcy aresztowali w Piotrkowie męża jej ciotki, a wkrótce ją samą, zostawiając osierocone nagle dziecko u dozorcy. Obcy ludzie zawieźli czteroletnią rozpłakaną Zosię do Warszawy, odnajdując tam jej wuja, który z kolei powierzył ją drugiej siostrze, matce Krystyny. Był prawnikiem, pracował w Archiwum Akt Dawnych w Piotrkowie, skąd uciekł wiedząc, że okupanci go szukają.
Rodzina Stanisława Roweckiego z siedmioletnią Krystyną i nianią rozpoczęła tułaczkę już w 1940 roku, kiedy to przyszedł do ich mieszkania na Brackiej stryj Stefan z wiadomością, że muszą je opuścić i starannie zatrzeć ślady. Kolejne mieszkania zmieniali co kilka miesięcy aż do końca wojny. Córka chodziła do trzynastu szkół, licząc tajne komplety. Mała kuzyneczka stała się ukochaną siostrą, do dzisiaj bliską. Została stomatologiem, antycypując późniejsze rodzinne zamiłowania. Nie zobaczyła swojej matki, która w Oświęcimiu zmarła, jak mówiło zawiadomienie, na tyfus. Ojciec wrócił z obozu schorowany i ostatnich kilka lat przeżył w Piotrkowie.
Wojenną chronologię utrwaliły w pamięci Krystyny owe zawiadomienia o śmierci bliskich, nadchodzące z różnych miejsc okupowanej Polski. Brat matki został zamordowany w obozie koło Tarnowa. Potem stryj Grot w Sachsenhausen. Potem dwaj bracia matki w Katyniu... Najbliżsi przeżyli i trzeba było odnaleźć miejsca, gdzie dałoby się dochować wierności temu, co uznawali za najważniejsze ci, którzy przeżyli, czego uczyli rodzice, co niebawem przyszło przekazywać własnym dzieciom.
dobro oczywiste
Krystyna Rowecka rok przed maturą w gimnazjum sióstr nazaretanek postanowiła sobie, że będzie najlepszą uczennicą. Dotrzymała obietnicy i to było (pewnie nie całkiem uświadomione) wypełnienie zobowiązania wobec stryja Stefana, narodowego bohatera, któremu powojenne władze skąpiły laurów.
Pediatrą pani Krystyna Rowecka−Trzebicka była w rodzinie pierwszym...
Poszła na studia medyczne. Postanowienie z klasztornej szkoły trwało – spośród pięciuset absolwentów tylko ona i jedna koleżanka otrzymały wyróżnione „czerwone dyplomy”. Poza satysfakcją nie dawały nic – ani wyboru miejsca stażu (obowiązkowy rok po studiach), ani pracy w Warszawie. Staż odbyła niemal w całości dojeżdżając do Pruszkowa, a zakończyła w Klinice Pediatrycznej Akademii Medycznej. Po następnym roku bezpłatnej tam pracy zdała konkursowy egzamin – znowu najlepiej – zostając asystentem. Prof. Rajmund Barański, pierwszy szef i mistrz, powierzył jej opiekę nad studentami, tj. kompletowanie grup ćwiczeniowych, układanie planów zajęć i egzaminów, zbieranie indeksów do podpisu itp. Lubiła te obowiązki, a doświadczenia z tamtego czasu przekazywała później córce, studentce medycyny oraz jej kolegom, licznie i często przesiadującym w domu państwa Trzebickich. Powtórzyło się to po dalszych kilku latach, gdy syn poszedł śladem rodziców oraz paru generacji lekarskich przodków po mieczu.
Pediatrą pani Krystyna była w rodzinie pierwszym. Pracując zawsze z chorymi dziećmi, swoje, gdy chorowały, powierzała mężowi (o jego lekarskiej drodze dalej) i niani, gdyż wszystkie sprawy osobiste lekarza muszą być podporządkowane obowiązkom wobec pacjentów. Pani profesor szybko przebiega w opowieści etapy własnej kariery naukowej, stwierdzając, że postępowała „krok po kroku”. Owe kroki to: doktorat w roku 1967, habilitacja – 1976, profesura – 1989. A do tego staże naukowe we Francji i praca w Algierii, blisko sto publikacji oryginalnych, głównie z zakresu pulmonologii niemowlęcej. Badania prof. Roweckiej−Trzebickiej przyniosły nowe spojrzenie na ważne zagadnienia diagnostyczne i nowe koncepcje terapeutyczne.
Ćwierć wieku szefowała Oddziałowi Niemowlęcemu w Centrum Zdrowia Dziecka, z którym dotąd jest związana. Zespół swoich bliskich współpracowników opisuje tak: – Jeśli ktoś rano nie przyszedł punktualnie, to myśmy się martwili, bo to znaczyło, że stało się coś bardzo ważnego albo coś, nie daj Boże, złego. Myślę, że oni to przekazują dalej. Oni to studenci, z których niejeden jest już profesorem i wychowuje kolejne pokolenia, ale także syn i córka – lekarze, którzy nieraz patrzyli, jak matka, nie bacząc na własne niedomagania, biegnie do kliniki. Dzisiaj uważają to za najzupełniej oczywiste.
W bagażu przekazywanym dalej jest jeszcze aktywność na różnych forach – towarzystw naukowych, samorządu lekarskiego, w komisjach i gremiach, pomagających lepiej urządzić opiekę nad chorymi dziećmi. Wrażliwość społeczna, angażująca wiele inicjatywy i energii, stała się po wojnie kontynuacją rodzinnych tradycji patriotycznych.
spod babcinej ręki
W Natalinie koło Warszawy, skąd fotografię domu oglądałam na Żoliborzu, siadało do stołu kilkanaście osób. Wśród nich niespełna dziesięcioletni u progu drugiej wojny Jacek (rodzice rozstali się, ojciec mieszkał wtedy w Krakowie) oraz jego kuzyn – obaj na wychowaniu u babci, która była głową tego wielopokoleniowego domu. Koniec stołu obsiadany przez młodzież nazywano „folwarkiem”. Rodzinne gniazdo uszło parcelacji, bo obszar majątku nie przekraczał pięćdziesięciu hektarów, możliwe więc było – aż do roku 1970, kiedy Natalin trzeba było sprzedać – życie wedle reguł, jakim zewnętrzna rzeczywistość zaprzeczyła – kategorycznie, nieraz brutalnie.
Babcia była protestantką, co znajdowało odbicie w codziennej dyscyplinie, w dystansie między dziećmi i starszymi, w jasno formułowanych oczekiwaniach – owego „tak, tak – nie, nie” wobec każdego stającego przed człowiekiem wyboru. W niedzielę przyjeżdżali z Warszawy goście i w pokoju babci, przy podwieczorku, dyskutowano o sytuacji na froncie, o niemieckiej okupacji, o przewidywanym końcu wojny, a gdy nadszedł, o tym, jakie będą dalsze losy Polski. Młodzież tego słuchała. Starsi kuzyni Jacka byli żołnierzami Armii Krajowej – dwu z nich rozstrzelali Niemcy, wraz z rodzicami, jeden znalazł się w Stutthofie. Po wojnie innego młodzieńca z rodziny aresztowało UB.
Przyjęcie nowych porządków przez rodziny obojga moich rozmówców było takie same. Bez złudzeń, bez pokus włączenia się, z przeświadczeniem, że zawsze trzeba służyć ludziom potrzebującym.
Z Natalina Jacek Trzebicki pojechał do Białegostoku studiować medycynę – po nieudanej próbie dostania się do... Szkoły Podoficerów Broni Pancernej, za które to niepowodzenie dzisiaj dziękuje Opatrzności. Między pierwszym niezdanym egzaminem wstępnym a drugim, zakończonym szczęśliwie, pracował w Warszawie w PCK, poznając z bliska zakłamanie i fikcję pod szlachetnym szyldem.
W Białymstoku na początku przeżył trudne warunki – mieszkanie w 36 osób w oficynie pałacu Branickich, gdzie mieści się do dzisiaj Akademia Medyczna, kopanie rowów pod fundamenty akademika. Po dwóch latach wrócił na dalsze studia do Warszawy, gdzie spotkali się późniejsi państwo Trzebiccy, aby po sześcioletniej znajomości, w roku 1959, wziąć ślub. Pan Jacek był wtedy początkującym radiologiem i pracował w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach. Temu miejscu pozostał wierny do emerytury, choć w latach osiemdziesiątych pracował również w szpitalu na warszawskim Bródnie. Szybko zrobił obie lekarskie specjalizacje i doktorat (1970), a w 1971 roku rodzina z dwojgiem dzieci wyjechała na trzy lata do Algierii.
Po kilkunastu latach była „Solidarność” – dr Trzebicki został szefem związku w tworkowskim szpitalu. Przed Bożym Narodzeniem 1981 aresztowano na mieście siedemnastoletniego syna Janusza za „podburzanie przeciwko władzy ludowej”. Sąd wojskowy skazał go na trzy lata więzienia w zawieszeniu. Bronił dziadek, mecenas Stanisław Rowecki, po raz ostatni wtedy przywdziawszy adwokacką togę. Z domu podczas rewizji zabrali maszynę, na której pani profesor przepisywała ulotki. Echo losów sprzed kilkudziesięciu lat, świadectwo wierności dane przez kolejne pokolenia.
ciągłość naturalna
Od czasu do czasu odbywają się zjazdy rodzinne. W ostatnim uczestniczyło ponad siedemdziesiąt osób. Przewagę, jak wspomina pani profesor, mieli prawnicy. Lekarzami są dzieci państwa Trzebickich oraz ich synowa. Janusz wybrał trudną specjalizację – anestezjologię, pracuje w Instytucie Transplantologii warszawskiej Akademii Medycznej. Swoim synom przekazuje to, co sam wyniósł z domu – pierwszeństwo pacjentów przed wszystkimi własnymi sprawami. Córka Ewa, mieszkająca we Francji, powiedziała expressis verbis rodzicom: – Chciałabym mieć taki dom, jaki sama miałam z Wami.
Patriotyzm tego pokolenia Trzebickich przeszedł próbę na początku ich życiowej drogi. Nie tak dramatyczną, jak ta, którą przeżyli przodkowie, ale Ewa zawiozła swoją rodzinę do Sachsenhausen, żeby zobaczyła miejsce, gdzie zginął stryjeczny dziadek, generał Grot.
Spotkanie na Żoliborzu kończę oglądaniem albumu fotografii z uroczystości odsłonięcia jego pomnika w Warszawie. Trójka wnucząt składa wiązanki kwiatów. – Myśmy im nie mówili wielkich słów. Tak jak nam nikt nie nakazywał kochać Ojczyzny. Uczyliśmy żyć uczciwie.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.