Skromni i niepewni
Jeden z przyjaciół zwrócił mi kiedyś uwagę na to, że badań naukowych nie finansujemy w naszym kraju dla ogólnego postępu w nauce, bo dla takiego ogólnego postępu lepiej byłoby przekazać posiadane fundusze amerykańskiej National Science Foundation lub analogicznej fundacji fińskiej, które w sposób znacznie bardziej efektywny niż my finansują dokonywanie nowych i ważnych odkryć naukowych. My finansujemy i powinniśmy w jeszcze wyższym stopniu finansować badania naukowe ze znacznie poważniejszych powodów. Otóż każdy cywilizowany kraj powinien mieć ekspertów zdolnych zrozumieć, co we współczesnej nauce się dzieje, zdolnych szybko zastosować w kraju najnowsze technologie, zdolnych nauczyć studentów i innych współobywateli, jaki jest stan wiedzy o świecie i dokonywać tego na podstawie najnowszych wyników badań. Utrzymując takich ekspertów i płacąc za ich działalność trzeba mieć pewność, że mamy do czynienia z rzeczywistymi ekspertami, a nie pseudoekspertami lub szarlatanami. Wiedzę i umiejętności uczniów, studentów i od biedy doktorantów można sprawdzać przez odpowiednie egzaminy. Powyżej stopnia doktora egzaminy zaczynają być fikcją, bo nie bardzo wiadomo, kto ma być egzaminatorem. Jedynym dowodem, że mamy do czynienia z prawdziwym ekspertem, jest jego współpraca w uprawianiu nauki z pozostałymi uznanymi w świecie ekspertami, a dowodem na taką współpracę jest wysoka ocena jego własnych badań. Ktoś, kto drukuje wyniki badań w pismach, które inni wybitni uczeni czytają, kto jest czytany i cytowany, może być uznany za orientującego się we współczesnym stanie nauki, czyli za rzeczywistego eksperta. Pomijam tu tych, dla których ważniejsze od ocen innych uczonych jest zastosowanie badań w praktyce. Oni nie muszą drukować w dobrych pismach i być często cytowani. O tym, że są rzeczywistymi ekspertami, najlepiej świadczy ich zamożność, bo komuś są potrzebni i ktoś za ich działalność dobrze płaci.
Gra w totolotka
Z powyższych rozważań wynika, że każdy cywilizowany kraj, pragnący utrzymać odpowiednie standardy swojej gospodarki i życia społecznego, musi brać udział w uprawianiu nauki i to na takim poziomie, aby być uznanym przez światową społeczność uczonych. Oznacza to, że badania naukowe prowadzone przez Polaków lub cudzoziemców mieszkających i uczących w Polsce trzeba finansować i to w odpowiedniej wysokości. Utarło się w kraju przekonanie, że brak Nagrody Nobla dla Polaka w naukach ścisłych i niska pozycja polskich uniwersytetów w rankingach światowych to wynik kiepskiego finansowania nauki i niskich płac. Nie decydując, czy sąd ten jest uzasadniony, chciałbym zwrócić uwagę na inne przyczyny, które zauważyłem recenzując kilkanaście projektów badawczych złożonych w obecnym Ministerstwie Edukacji (dawniej w KBN) w roku 2006.
Projekty te były różne, jedne lepsze, drugie gorsze, niektóre doskonałe, inne poniżej poziomu. Wszystkie proponowały badania, jakich opis spotyka się w najlepszych pismach naukowych świata, ale znacznie odbiegały od podobnych projektów badawczych składanych w National Science Foundation i w fundacjach krajów skandynawskich lub Izraela (bo te są mi też znane). Po pierwsze, w Polsce pojawiają się projekty badań bez hipotezy badawczej, których celem ma być jedynie „pogłębienie naszej wiedzy”, „lepsze zrozumienie”, „pełniejszy opis”. Nawet jeśli zawierają hipotezy, są to pseudohipotezy, o których z góry można powiedzieć, że nie zostaną obalone lub też sformułowano je w ten sposób, że nie można ich obalić. Oznacza to, że nie należą one do domeny nauk ścisłych, lecz do metafizyki.
Po drugie, wielu polskich autorów sądzi, że samo powtórzenie badań gdzieś wykonanych i uznanych za dobre na innym gatunku lub w innym terenie jest warte finansowania. Oczywiście źle jest, jeśli pewne zjawiska biologiczne uogólniane są na podstawie badań jednego gatunku lub jednego konkretnego terenu, ale podejmując takie badanie trzeba mieć jakieś przypuszczenia i hipotezy – że albo odkryjemy w tym opisanym już zjawisku coś nowego, albo zmienimy dotychczasowy stan wiedzy. Argument, że czegoś takiego w Polsce jeszcze nie badano albo że jakiś występujący u wielu gatunków ptaków typ zachowania u proponowanego przez nas konkretnego gatunku ptaka nie był badany, jest słabym argumentem, ponieważ jest działaniem na oślep: a nuż coś ciekawego odkryjemy. Przypomina to bardziej grę w totolotka, z niską szansą wygranej, a nie badania naukowe.
Po trzecie, są autorzy, którzy proponują dające się testować hipotezy, ale te hipotezy są bardzo szczegółowe i przez to bardzo mało ambitne. Nawet jeśli odrzucenie lub przyjęcie takiej hipotezy może mieć poważne konsekwencje dla zrozumienia szerszych zjawisk biologicznych, autorzy milczą o tym. Nie wiem, dlaczego milczą. Albo tych poważnych konsekwencji nie widzą, a na sprawdzenie szczegółowej hipotezy namówił ich lepiej wykształcony zagraniczny kolega, albo, co bardziej prawdopodobne, widzą je, ale postanowili się nie wychylać i udawać skromnych, innymi słowy – udawać głupiego.
Wiatr w oczy
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Pytałem kiedyś mojego amerykańskiego studenta, co dały mu czteroletnie studia biologiczne. Odparł, że pewność siebie, co zdziwiło mnie niepomiernie. Bo jak pamiętam swoje studia i obecne polskie studia, to pokazują one studentowi, jak ogromna jest wiedza, jacy bardzo uczeni i mądrzy są jego nauczyciele, jak wiele on sam musi się nauczyć. A wszystko to prowadzi do tego, aby student był niepewny swojej wiedzy i pozycji.
Opowiadała mi nieżyjąca już dr Antonina Leńkowa, że gdy podjęła pierwszą swą pracę jako asystentka w zakładzie pewnego wybitnego profesora biologii, tępiona była, podobnie jak jej koledzy, za czytanie w czasie pracy czasopism naukowych. Wytłumaczono jej, że od czytania jest profesor, a asystenci od prowadzenia eksperymentów. Takie dziwactwo jest już obecnie nieznane, ale koncepcja hierarchicznego XIX−wiecznego uniwersytetu niemieckiego stale ma wpływ na sposób uprawiania nauki w Polsce. Profesorowie nie szukają wśród swych studentów i doktorantów partnerów do dyskusji lub twórców nowych niekonwencjonalnych koncepcji, ale raczej posłusznych wykonawców żmudnych procedur badawczych. Publiczna krytyka naukowa osób stojących wyżej w hierarchii służbowej należy do rzadkości. Wielu, tak starszych, jak i młodszych badaczy unika dopytywania się kolegów o sprawy, których nie rozumieją, aby nie być uznanymi za źle wykształconych. Także młodzi badacze rzadko rozmawiają ze sobą o sprawach podstawowych w swej dyscyplinie, aby z jednej strony nie być uznanymi za zarozumiałych, a z drugiej nie zostać wyśmianymi jako ignoranci.
Jest to zrozumiałe w świetle badań socjologicznych Czapińskiego (2000), który ustalił, że w krajach Unii Europejskiej Polacy reprezentują najniższy stopień zaufania do swych współobywateli, odbiegający wyraźnie od innych krajów. W tej dziedzinie biją nas nawet Grecy, Węgrzy i Portugalczycy, a najwyższy stopień wzajemnego zaufania wykazują Skandynawowie, Finowie, Holendrzy i Szwajcarzy. Dziwne byłoby, gdyby niski stopień wzajemnego zaufania w Polsce nie miał wpływu na stosunki panujące wśród polskich uczonych.
Nasze obyczaje odbiegają wyraźnie od amerykańskiego sposobu traktowania studentów i doktorantów. Tam, gdzie to tylko możliwe, amerykańskie uniwersytety starają się podprowadzić studentów pod granice nauki: pokazać problemy otwarte, czekające na rozwiązanie i różnego rodzaju sprzeczności w obrębie ogólnej teorii. Studenci nie mają oporów w zadawaniu pytań na wykładach, a doktoranci są najbardziej umysłowo aktywną grupą badaczy, w pełni zdają sobie sprawę ze stanu swej dyscypliny. Amerykański doktorant kocha mówić, co robi, tłumaczyć, jakie jego badania są ważne i z trudem można się od niego w takiej sytuacji odczepić. Polskiego doktoranta cechuje natomiast skromność i jest z niej dumny. Mówi, że on tu coś tak dłubie, ale nie wie, czy to dobry wybór i czy z tego coś wyjdzie, bo i warunków nie ma, i pieniędzy mało, i w ogóle to wiatr w oczy.
Nie chciałbym, aby to, co napisałem powyżej skłaniało czytelnika do przekonania, że w Polsce jest źle i będzie jeszcze gorzej. Przeciwnie, sytuacja polskiej nauki polepsza się. Od czasu powołania Komitetu Badań Naukowych udział polskich uczonych w nauce światowej, mierzony obiektywnymi wskaźnikami, rośnie (por. Łomnicki A., Nie jest aż tak źle, „Tygodnik Powszechny” nr 2884/2004: 4.), a długoterminowe wyjazdy polskich badaczy do najlepszych ośrodków naukowych na świecie powoli zmieniają nasze obyczaje. Nie widać tego jednak w projektach badawczych i dlatego warto o zbyt powolnych zmianach na lepsze napisać.
Premia za produkcję
Odnoszę wrażenie, że w krajach wysoko rozwiniętych badacz starający się o grant pragnie odkryć coś bardzo ważnego, co wpłynie na kształt całej uprawianej przez niego dziedziny wiedzy. Marzy mu się Nagroda Nobla lub równorzędna, myśli o publikacji wyników w „Science” lub „Nature” i o propozycjach prestiżowej profesury w dobrym uniwersytecie w dowód uznania za swoje odkrycie. Dlatego pisząc projekt badań musi być doskonale zorientowany w podstawach teoretycznych swej dziedziny, w sprzecznościach i niejasnościach teorii, relacjach z dyscyplinami pokrewnymi. Potem, gdy już dostanie dotację na badania i badania te prowadzi, okazuje się zwykle, że różne nieprzewidzialne okoliczności, trudności i opór materii uniemożliwiły dokonanie wiekopomnego odkrycia, ale autor uzyskał dobre, ciekawe i ważne wyniki, niepasujące, co prawda, do „Nature”, ale w sam raz do „Ecology” lub „Journal of Ecology”. I jest to sytuacja normalna, ponieważ trudno osiągnąć coś wielkiego mierząc nisko.
W Polsce sytuacja jest nieco inna. Studenci nie mają obowiązku wykorzystywać w czasie studiów wykładów i najnowszych podręczników, a nawet gdyby taki obowiązek mieli, to nie mają zwyczaju pytać i podawać w wątpliwość tego, co wykładowca mówi. Zatem można, ale nie musi się znać dobrze dyscypliny, którą się wykłada. Nikt nie jest premiowany za dobrą znajomość ogólnej teorii swej dyscypliny, ale za produkcję prac oryginalnych. Najprostszym sposobem przeprowadzenia oryginalnych badań jest wybranie sobie oryginalnej pracy z „Ecology” lub innego prestiżowego pisma i powtórzenie go w Polsce w innym terenie, czyli w innych warunkach lub na innym gatunku. Ponieważ jest to równie dobry projekt badań, jak tych opublikowanych w prestiżowym piśmie, dotacja na badania powinna być nam przyznana, a jeśli nie jest, to potwierdza nasze przekonanie, że dotacje nie są przyznawane uczciwie. Co jest zgodne z przywoływanymi już wynikami badań Czapińskiego, że Polacy współobywatelom nie ufają. Oczywiście nie sądzę, aby moi koledzy byli ignorantami w uprawianej przez siebie dyscyplinie, ignorantami są tylko niektórzy, ale utarł się taki styl, aby być skromnym i nawet wiedząc o możliwych ważnych konsekwencjach swych badań, milczeć o tym. Bo być może instytucja przyznająca granty nie jest skorumpowana, ale jej członkowie są zapewne zawistni (zgodnie ze wspomnianą powyżej zasadą braku zaufania). Jeśli pokażę, jaki mam świetny pomysł i jakich wielkich odkryć mogę dokonać, to mnie znienawidzą i na pewno dotacji na badania nie przyznają. W ten sposób wszyscy są skromni, mili i proponują nam badania, których wyniki opublikują w piśmie z listy filadelfijskiej, bo akurat tego wymaga ministerstwo. Nikt natomiast nie jest pewny siebie i nie proponuje odkrycia, które dokona przełomu w uprawianej przez niego dyscyplinie.
Mój ulubiony malarz Jacek Malczewski, gdy był rektorem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie w latach 1912−14, na pytanie studentów, jak należy malować, odpowiedział: „Malujcie tak, aby Polska zmartwychwstała”. Ponieważ Polska już zmartwychwstała, rada dla polskich młodych uczonych może być skromniejsza: „Uprawiajcie naukę tak, aby polskiemu uczonemu przypadła Nagroda Nobla lub równorzędna, ale tego na pewno nie zrobicie poruszając się w swej dziedzinie po omacku albo jedynie naśladując lepszych, bez zrozumienia, dlaczego oni tak a nie inaczej postępują”.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.