Nie jestem optymistą

January Weiner


Model kariery akademickiej w Polsce jest daleki od doskonałości. Narzeka się na zamieszanie spowodowane rozumieniem pojęcia „profesor” (tytuł? stanowisko? zawód?), powolne tempo kariery akademickiej, słabą rekrutację do zawodu badacza i nauczyciela akademickiego, wreszcie na emigrację najzdolniejszych adeptów. Tłem tych konstatacji jest krytyczna ocena stanu nauki i szkolnictwa w ogóle: małej konkurencyjności absolwentów wyższych uczelni na międzynarodowym rynku pracy, nikłego wpływu na rozwój nauki światowej, braku powiązania między rozwojem nauk stosowanych a rozwojem gospodarczym. Słabości te najczęściej przypisuje się notorycznemu niedofinansowaniu nauki i szkolnictwa wyższego w Polsce. Krytyka ta – słuszna czy nie – opiera się na mniemaniach i powierzchownych obserwacjach, bo stan polskiej nauki i szkolnictwa wyższego od lat nie był przedmiotem profesjonalnej (naukowej!) analizy i refleksji, zwłaszcza nad związkami przyczynowo−skutkowymi między krytykowanym stanem rzeczy a arbitralnie zmienianymi co jakiś czas modelami organizacji życia naukowego. Poniższe rozważania też nie są, niestety, oparte na ilościowych danych naukometrycznych i/lub socjologicznych, tylko na luźnych obserwacjach i arbitralnych sądach. Oczywiste jest jednak, że krytyka i pozornie jednobrzmiące postulaty motywowane są różnymi, często wzajemnie sprzecznymi przesłankami, odzwierciedlającymi partykularne interesy grup składających się na bardzo niejednorodne „środowisko” akademickie. Stanowi to naturalną pożywkę dla polityków, którzy wykorzystują hasła o konieczności zmian i wprowadzają je do swoich programów bez głębszej refleksji, czasem tylko dla zyskania poparcia wpływowych grup interesu, kosztem dobra wspólnego.

Założenia i priorytety

Zmiany w modelu kariery naukowej warto postulować opierając się na następujących założeniach:

• stworzenie nowoczesnego modelu kariery akademickiej jest potrzebne, aby Polska mogła sprostać współczesnym wyzwaniom cywilizacyjnym;

• szczegółowa diagnoza obecnej sytuacji i projekt zmian powinny być tworzone z uwagi na długofalowe dobro wspólne, nie zaś dla zaspokojenia chwilowych, partykularnych interesów, a nawet – jeżeli trzeba – wbrew tym interesom;

• model kariery akademickiej jest ściśle związany z organizacją systemów szkolnictwa wyższego i badań naukowych (w tym – z przyjętym modelem finansowania obu tych przenikających się dziedzin), dlatego nie można go rozpatrywać w oderwaniu od pozostałych, które również nie są doskonałe, a obecnie przechodzą chaotyczne zmiany (wdrażanie wadliwej ustawy o finansowaniu badań naukowych; przystąpienie do dekompozycji PAN i tworzenia tzw. narodowego centrum badawczego bez jasnej wizji tych reform). Co więcej, szczeble kariery znaczone tytułami (mgr, dr, dr hab.) dotyczą nie tylko środowisk akademickich – większość magistrów i część doktorów w ogóle nie planuje kariery uniwersyteckiej lub badawczej.

Szczegółowe projekty zmian muszą być podporządkowane hierarchii priorytetów:

• celem nadrzędnym jest podniesienie poziomu nauki i szkolnictwa wyższego oraz zachęcenie najzdolniejszych adeptów do podjęcia kariery akademickiej i realizowania jej w Polsce;

• przyspieszenie i uproszczenie procedur, zmiany sposobu zarządzania i finansowania są jedynie celami pomocniczymi;

• takie posunięcia, jak zlikwidowanie habilitacji, to jedynie środek do osiągnięcia celów pomocniczych, nie zaś postępowa reforma sama przez się.

Propozycje zmian muszą być realistyczne, a więc powinny brać pod uwagę i zawczasu neutralizować nieuchronny opór i przeciwdziałanie ze strony grup, których interesy zostaną naruszone.

Grupy nacisku

Presja na zmiany w systemie promocji nauczycieli akademickich/badaczy najczęściej sprowadza się do postulatu zniesienia habilitacji. Rzekomo powszechne poparcie tej idei jest mylące, procedury habilitacyjne są bowiem krytykowane ze skrajnie różnych powodów. Niewielka grupa ambitnych młodych uczonych, którzy przeszli przez staże w dobrych ośrodkach zagranicznych lub wywodzą się z najlepszych ośrodków krajowych, odczuwa krępujące ograniczenia w swoim rozwoju. „Młodzi zdolni” procedurę habilitacyjną uważają za stratę czasu, krytykują brak perspektyw spowodowany zablokowaniem samodzielnych stanowisk; chcą jak najszybciej utworzyć własne grupy badawcze, starać się o międzynarodowe granty i konkurować na światowym rynku badań naukowych. Na ogół w ogóle nie myślą kategoriami tradycyjnej kariery uniwersyteckiej. Rzeczywiście, wymóg posiadania habilitacji może opóźniać dostęp do stanowisk kierowniczych o charakterze administracyjnym (np. dyrektor instytutu), ale przecież stanowiska tego typu wymagają innych kwalifikacji niż te, o których ma zaświadczać habilitacja, a „młodzi zdolni” lepiej (i chętniej!) zrobią, koncentrując się (póki młodzi) na badaniach. Na ogół brak habilitacji nie jest przeszkodą w podejmowaniu obowiązków dydaktycznych w pełnym wymiarze, a w każdym razie „młodym zdolnym” też nie o to chodzi.

Prawdziwą ambicją „młodych zdolnych” wydaje się szybkie osiągnięcie samodzielności badawczej – decydowanie o wyborze tematu i współpracowników. W hierarchicznych strukturach jednostek naukowych badacz przed habilitacją bywa podporządkowany stojącym wyżej w formalnej hierarchii. Ale to jest problem obyczajów i organizacji pracy w jednostkach – w wielu miejscach (nawet w Polsce) wcale nie ma takich ograniczeń. Możliwość uzyskania indywidualnych grantów pozwala na daleko idącą autonomię badaczy zdolnych do wygrania konkursu grantowego (w Polsce wystarczy znaleźć się w pierwszych 30 procentach rankingu). Problemem pozostaje personel badawczy. Obecnie, przynajmniej w naukach przyrodniczych, grupy badawcze składają się głównie z doktorantów, a tych nie może prowadzić badacz bez habilitacji. Dodatkowo, obecny system grantów indywidualnych nie pozwala (w praktyce) na kreowanie etatów pomocniczych, stypendiów doktoranckich lub podoktorskich w ramach projektów.

Nie ma się co łudzić, że samo zniesienie habilitacji będzie remedium na te bolączki. Stanowiska zajęte obecnie przez „establishment” nie staną się przez to dostępne, przeciwnie, istnieje realne ryzyko, że dalsze drogi kariery dla „młodych zdolnych” zostaną natychmiast zakorkowane przez rzesze zapóźnionych adiunktów. „Młodzi zdolni”, chociaż nieraz artykułują swoje poglądy w sposób dość radykalny, nie są w rzeczywistości bardzo silnie motywowani do działania na rzecz reformowania systemu, ponieważ są zajęci własną pracą badawczą i stosunkowo łatwo mogą znaleźć alternatywne rozwiązanie swoich problemów (międzynarodowe granty, czasowa praca za granicą lub emigracja na stałe).

W mojej ocenie, znacznie większa grupa kontestatorów domaga się zniesienia habilitacji, bo stanowi ona zbyt trudną przeszkodę w ich dalszej karierze. Grupa ta liczy na to, iż likwidacja habilitacji oznaczać będzie obniżenie kryteriów promocji. Oczywiście, motywy te nie są ujawniane, ale grupa nacisku jest silna swoją liczebnością i zdeterminowana brakiem alternatywy. Jakiekolwiek arbitralne rozwiązania organizacyjne w zamierzeniu usprawniające proces promocji badaczy/nauczycieli akademickich, muszą się liczyć z istnieniem tej drugiej tendencji. Mamy znamienne precedensy: racjonalna w zamyśle próba uporządkowania stopni i tytułów naukowych sprzed kilkunastu lat, właśnie na skutek działania sił, o których jest mowa, skończyła się chaosem i deprecjacją tytułu profesora. Podobnie środowiska zainteresowane obniżeniem kryteriów oceny jakości i osłabieniem mechanizmów konkurencyjnych w nauce skutecznie doprowadziły do chaosu związanego z wprowadzaniem nowych przepisów o finansowaniu badań naukowych.

Taryfa ulgowa

Nie ulega wątpliwości, że obecna procedura habilitacyjna jest ułomna, a nawet stała się własną karykaturą. Pojęcie habilitacji powstało, kiedy nie było instytutów badawczych i resortowych – tylko uniwersytety. Habilitacja dawała patent do zajęcia stanowiska uniwersyteckiego profesora, czyli równocześnie wykładowcy, promotora doktorantów i kierownika grupy badawczej. Stąd pojęcie veniam legendi i wymóg wykładu habilitacyjnego.

Jest to sytuacja anachroniczna. Jeżeli habilitacja (lub jej zamiennik) ma stanowić „patent” upoważniający do zajmowania określonych stanowisk, to trzeba jasno określić, o jakie stanowiska chodzi i rozróżnić karierę uniwersytecką od wyłącznie badawczej. Jeżeli „patent” ma dotyczyć obu naraz dróg kariery, to procedura powinna się odbywać tylko w uczelni, z odpowiednio poważnym potraktowaniem aspektów dydaktyki szkoły wyższej. Alternatywnie, trzeba rozróżnić „habilitację badawczą” (gdzie liczy się tylko dorobek naukowy) i „habilitację akademicką” (poszerzoną o kwalifikacje dydaktyczne). Obecna procedura zbliżona jest do pierwszego modelu, ze szczątkowym, niemal groteskowym, rytuałem wykładu, który nawet w uczelni sprowadza się do wygłoszenia krótkiego referatu, przy czym referenci, którzy nie umieją obsłużyć rzutnika, zmieścić się w czasie ani nawet mówić dostatecznie wyraźnie, korzystają z taryfy ulgowej. Na sali z reguły nie ma tablicy – atrybutu niezbędnego do przeprowadzenia rzeczywistego wykładu w wielu dziedzinach akademickich – co dobitnie świadczy, że chodzi wyłącznie o czynność rytualną.

W krajach, gdzie procedura habilitacyjna nadal jest stosowana, wykład habilitacyjny traktowany jest najzupełniej poważnie: jest to normalny, dwugodzinny, kursowy wykład dla studentów (którzy są obecni na sali i biorą potem udział w procedurze oceniającej), a któremu przysłuchują się również członkowie odpowiedniej rady. Już z zebraniem quorum mielibyśmy kłopoty. Ale problem jest głębszy. Nie tylko nie mamy procedur sprawdzania akademickich kwalifikacji nauczycielskich, ale nie ma też systemu ich nabywania. Nawet owi „młodzi zdolni” z reguły nie mieli żadnej okazji, aby szybko i sprawnie nauczyć się zasad poprawnego wykładania, fachowego egzaminowania itp., chociaż zapewne mieli gdzie i kiedy poznać sposoby prowadzenia badań, pisania prac naukowych i wnioskowania o granty.

Fikcją jest dokumentowanie dorobku dydaktycznego (zdolności do utworzenia szkoły naukowej?) kandydata do tytułu profesorskiego, sprowadzające się do wypromowania jednego, byle jakiego doktoranta (inny dorobek dydaktyczny – jak magistranci, nowe kursy i programy studiów, podręczniki – nie stanowi warunku uzyskania profesury). Wypromowanie jednego doktora nie jest wielką sztuką, potem kandydat zostaje profesorem, a porzucony załącznik do wniosku o nadanie tytułu zasila szeregi „niehabilitowalnych”, wiecznych adiunktów. Zdaję sobie sprawę z tego, że usunięcie owego warunku bez ustanowienia innych progów może tylko pogorszyć sytuację.

Rytuał zamiast rynku

Habilitacja sensu stricto nadal istnieje, np. w Niemczech i we Francji. W wielu innych krajach są jej bardzo bliskie odpowiedniki, polegające na ocenie oryginalnego dorobku badawczego przez kompetentną, zazwyczaj międzynarodową komisję. Często krytykowanym elementem naszej procedury jest rzekomy obowiązek wyprodukowania osobnej, objętościowej dysertacji, co np. we współczesnych naukach przyrodniczych jest absurdalną stratą czasu. Jest to oczywiste nieporozumienie. W myśl obowiązujących przepisów, warunkiem uzyskania habilitacji jest przedstawienie publikowanego dorobku dostatecznie wysokiej jakości, np. w formie pliku publikacji. W tym miejscu pojawia się kolejny zarzut (formułowany zwłaszcza przez „młodych zdolnych”) – o skorumpowaniu procesu oceny dorobku, obniżeniu kryteriów, skutkiem czego posiadanie habilitacji i tak nie gwarantuje odpowiednich kwalifikacji. Owszem, ale lekarstwem nie jest likwidacja habilitacji (ta sama przypadłość może dotknąć każdą procedurę promocyjną). Obok środków przewidzianych w nowej ustawie o szkolnictwie wyższym, konieczne jest szerokie korzystanie z recenzentów zagranicznych. W wielu dziedzinach współczesnej nauki ograniczenie recenzowania do krajowych specjalistów, co w naszym kraju stanowi regułę, jest szkodliwym dziwactwem. Naprawienie procedury habilitacyjnej, przynajmniej w zakresie kompetencji badawczych, nie wymaga wielkich reform, wystarczyłaby konsekwencja. Jednak o jej braku świadczy wprowadzenie do ustawy o finansowaniu nauki nowej, bezsensownej kategorii „projektu habilitacyjnego”, wbrew logice, zdrowemu rozsądkowi i stanowisku ówczesnego KBN.

Można by się nie przejmować procedurami promocyjnymi, gdyby w Polsce istniało zewnętrzne środowisko, kontrolujące jakość pracy badaczy i nauczycieli akademickich oraz wymuszające konkurencję – przede wszystkim, gdyby istniał rynek pracy dla absolwentów. Uczelnie, których byt zależałby od prawdopodobieństwa znalezienia dobrej pracy przez absolwentów i od wysokości ich pierwszej pensji, instytuty, których dochody uzależnione byłyby ściśle od jakości pracy badawczej, nie mogłyby psuć procedur rekrutacji na stanowiska. Wtedy sztuczne regulacje nie byłyby potrzebne. Uniwersytet Harvarda nie potrzebuje państwowego nadzoru – wystarczy jego własna rada nadzorcza, dbająca o interesy uczelni; kwalifikacje nowych pracowników sprawdza się w drodze bardzo wyrafinowanego konkursu nie dlatego, że tak chce ustawa, tylko po to, aby uniknąć kompromitacji, nadwątlenia prestiżu i w konsekwencji – spadku dochodów. Ten rynek u nas jest wciąż bardzo słaby, dyplomy różnych uczelni z punktu widzenia poszukującego pracy absolwenta wciąż mają podobną wartość. Gdyby nawet się różniły, to dla uczelni nie miałoby to żadnych konsekwencji. W zastępstwie rynku, utrzymanie poziomu należy wymuszać przez kontrolę jakości absolwentów, uzupełnioną oceną warunków i potencjału jednostek.

Postawię jeszcze jedną tezę, iż utrzymanie stopni i tytułów naukowych (takich lub innych) jest ważne ze względu na ich społeczne znaczenie: doktorat, habilitacja, profesura to „rytuały inicjacyjne” i „rytuały przejścia”. Mają swoją celebrę i symbolikę, której nie należy lekceważyć (nie mnie jednak rozwijać wątki psychologiczne i socjologiczne). Z drugiej strony, śmieszność, jaka otacza spowitego od stóp do głów w sute gronostaje i łańcuchy „JM Rektora Dolnopcimskiej Szkoły Czegoś−tam i Biznesu – Filia w Pipidówce”, bierze się z poczucia, że mamy do czynienia z szokującą uzurpacją. Czy tych rytuałów, celebry, symboli też nie należałoby chronić jakimiś przepisami?

Podnoszenie poziomu

Co zatem można zrobić, aby naprawiając nie zepsuć? Jako konserwatywny liberał nie pokładam nadziei w radykalnych zmianach, drobiazgowości przepisów i wszechmocy biurokracji, a jako zawodowy ekolog dostrzegam znaczenie powiązań elementów systemu i wpływu środowiska. Przepisy nie powinny regulować wszystkiego szczegółowo, ale tworzyć sytuację, w której spontaniczne działania prowadzić będą do usprawnienia przebiegu całej kariery akademickiej bez obniżenia poziomu. Remedium widziałbym w konsekwentnym podnoszeniu poziomu, począwszy od studiów magisterskich, poprzez kontrolę jakości absolwentów i wynikającą stąd zobiektywizowaną („parametryczną”) ocenę wydziałów uczelni; w powszechnym otwarciu na udział recenzentów zagranicznych we wszystkich procedurach oceniających, od recenzowania doktoratu po konkursy profesorskie i kategoryzacje placówek.

W tym celu konieczne jest usunięcie przeszkód biurokratycznych, uniemożliwiających np. przedstawienie doktoratu jako pliku publikacji po angielsku. Przyjęcie naczelnej zasady prawdziwego konkursu we wszystkich (w miarę możności – międzynarodowych) procedurach promocyjnych, a co za tym idzie – ograniczenie liczby stanowisk (zarówno profesorów dydaktyków w uczelniach, jak i samodzielnych badaczy w instytutach państwowych) do rzeczywistych potrzeb (a te powinny wynikać z celów działania placówek, dlatego np. w wybranych uczelniach elitarnych liczba studentów przypadających na profesora powinna być niższa niż w uczelniach powszechnych). Jasne zdefiniowanie kryteriów i konsekwentne ich przestrzeganie, np. konkurs na samodzielnego pracownika uczelni powinien obejmować prawdziwą ocenę umiejętności dydaktycznych. Klarowne zdefiniowanie szczebli kariery – innych w uczelniach i w instytutach badawczych, bo bez tego nie sposób ustalić właściwych kryteriów oceny. Zmiany w finansowaniu badań, które umożliwiłyby przyjmowanie pracowników (doktorantów, post−doków) do konkretnych projektów badawczych (kosztem honorariów z tych grantów dla stałych pracowników) i zwiększenie znaczenia finansowania badań poprzez konkursy kosztem finansowania statutowego – byłby to najprostszy mechanizm wymuszający staranny dobór pracowników.

Wielu czytelników w powyższych uwagach odnajdzie swoje własne myśli, ja tylko spisałem po swojemu to, co zapamiętałem z wielu dyskusji. Wielu czytelników uzna też te postulaty za nierealne. Przyznam się, że sam nie jestem optymistą. Sądzę jednak, że wprowadzenie zmian przy zignorowaniu takich diagnoz, jak powyższa i pochopne podjęcie reform w innym kierunku niż zarysowany powyżej, przyniesie więcej szkody niż pożytku.

Prof. dr hab. January Weiner, biolog, pracuje w Instytucie Nauk o Środowisku UJ. Jest to zmieniona wersja tekstu wystąpienia na konferencji Model awansu naukowego w Polsce, która odbyła się 17−18 marca w Krakowie.