Kiedy wiedza szkodzi?

Magdalena Bajer


Parę dziesiątków lat temu dziennikarze naukowi, jak nas nazywano, uparcie domagali się przyzwolenia uczonych na przekazywanie ich osiągnięć szerszym kręgom społeczeństwa samodzielnie, tj. nie poprzez podstawianie mikrofonu czy kamery, lecz opowiadanie swoimi słowami o tym, czego się dowiedzieli od autorów lub co najmniej uczestników osiągnięć. Dzisiaj wydaje się to bajką o żelaznym wilku, a tym ongiś uparcie wojującym nikt nie przypisuje zasługi.

Był to istotny etap w ewolucji popularyzowania. Popularyzowania wiedzy, nie nauki, które to rozróżnienie jest ważne. Mniej więcej do lat siedemdziesiątych obowiązywało upowszechnianie poprzez media tego, co już uzgodnione. Istotą nauki jest ciągłe stawianie pytań, zatem ostatecznych uzgodnień być nie może – nowe teorie obalają dotychczasowe albo wchłaniają je w szerszą syntezę, dokładniejszy obraz rzeczywistości. Przyjęło się informowanie społeczeństwa o tym, co chwilowo nie podlega dyskusji, co trafia do podręczników szkolnych.

Osobniczy rozwój popularyzatorów (w Polsce) postępował w ślad za tym. Skończyły się roztrząsania, co nam wolno – w obrębie ogólnych standardów zawodowych, nieco może zaostrzonych (nie kwestionowano np. obowiązku autoryzowania wywiadów z uczonymi). Doszło do równouprawnienia publicystyki naukowej, jakkolwiek ta dotąd wywołuje wzmożoną czujność środowiska akademickiego – często zasadnie. Dwa lata temu podczas spotkania Fundacji konferencje o nauce (organizuje je co roku FNP), poświęconego relacjom nauki z mediami i jej „medializacji”, usłyszałam od prowadzącego obrady prof. Henryka Samsonowicza jednoznacznie twierdzącą odpowiedź na pytanie, czy potrzebna jest publicystyka naukowa, tj. opinie wypowiadane o wynikach badań, ich organizacji, finansowaniu, o osobach uczonych, szkołach naukowych etc. przez osoby z zewnątrz.

Jeśli mówię, że w jednostkowych losach dziennikarzy naukowych odzwierciedla się cała historia owych, przedstawionych tu w uproszczeniu, dysput, oporów i zgody, to muszę dopowiedzieć, jakie warunki trzeba było spełniać, żeby zyskać zaufanie środowiska naukowego. Proste, ale dzisiaj, w świecie mediów poddanych regułom rynku, niełatwe do spełnienia. Dziennikarz naukowy musi więc zrezygnować z pokus śledczych, zdając się na to, co uczony zechce mu ujawnić. Zaufanie zdobywa się dotrzymywaniem umowy, jaką jest każdy wywiad i każde zbieranie informacji w laboratorium czy w gabinecie. Trzeba z góry poniechać upodobań do łatwych i częstych sensacji, choć nauka przynosi nieustannie sensacyjne wyniki. Trzeba wreszcie liczyć się ze środowiskową solidarnością, jaka cechuje każde skonsolidowane i mające wyraziste tradycje środowisko, w tym przypadku szczególnie odporne na argumenty czysto medialne, jak domniemane oczekiwania odbiorcy i stałą potrzebę epatowania tegoż. W tym wszystkim, dziennikarz zajmujący się nauką znajduje wiele satysfakcji i zyskuje coś, co nie jest dane np. reportażystom – trwałą obecność wśród ciekawych ludzi. To ostatnie potwierdzam własnym doświadczeniem.

wszemu stworzeniu?

W gwałtownym rozprzestrzenieniu się mediów elektronicznych, zwłaszcza telewizji, dla popularyzacji wiedzy upatrywano wyłącznie wielką nową szansę. Nawet wtedy, gdy medioznawcy i badacze kultury oraz psychologowie zaczęli ostrzegać przed różnego rodzaju zagrożeniami. Zgodnie z paradygmatem zakładającym, iż prawda może przynosić tylko i zawsze dobro. Pojawiły się wszakże sytuacje, które ów pewnik korygują – nie negując konieczności dociekania prawdy jako pierwszego zadania nauki. Pytanie dotyczy tego, czy wyniki należy upowszechniać natychmiast, wtedy gdy zostały osiągnięte, i jak szeroko je upowszechniać. Opiszę dwa przykłady, budzące pod tym względem wątpliwości.

Jesienią ubiegłego roku w programie Jana Pospieszalskiego Warto rozmawiać, nadawanym co tydzień przez TVP2, dyskutowano o kryterium śmierci. Temat wywołał dominikanin o. Jacek Norkowski, specjalista−neurolog, który od pewnego czasu kwestionuje przyjęte w medycynie i obowiązujące w transplantologii kryterium „śmierci mózgu”. Powołując się na opinie niektórych badaczy amerykańskich twierdzi, iż odnotowano przypadki, kiedy po dwukrotnym wykonaniu elektroencefalogramu, który nie wykazał aktywności mózgowej – procedura dzisiaj stosowana – pacjenci wracali do życia. Nietrudno taką opinią porwać wyobraźnię widzów, zwłaszcza gdy zilustrowano ją przejmującym przykładem, fałszywym z punktu widzenia medycyny, dziewczynki jakoby „skazanej” na śmierć przez lekarzy w szpitalu, gdzie się znalazła po wypadku, a później zrehabilitowanej w innym ośrodku.

Byłam na zorganizowanym później w Ministerstwie Zdrowia spotkaniu czołowych polskich chirurgów i transplantologów, a także księży−profesorów filozofii i etyki z ojcem Norkowskim i dowiedziałam się, że nikt nie orzekał u owej pacjentki śmierci mózgu, zatem cała przedstawiona widzom sytuacja była zupełnie inna: po ciężkim urazie udało się uratować życie, a pewnie i zdrowie. O takich rzeczach należy opowiadać telewidzom. Nie w tym jednak kwestia mnie interesująca.

Po programie transplantolodzy odnotowali spadek pobrań narządów do przeszczepów – spadek znaczący. Potwierdza to wpływ najpowszechniejszego medium na ludzkie umysły, ale zarazem każe postawić owo trudne pytanie: czy i kiedy wiedza może szkodzić? I drugie, pomocnicze: czy i jak popularyzować to, co w nauce stanowi przedmiot dysputy albo sporu? Uczeni−lekarze przekonywali o. Norkowskiego, by swoje wątpliwości lub zgoła przekonania dotyczące granicy życia i śmierci ogłaszał w czasopismach naukowych, nie podważając wobec najszerszej publiczności przyjętych i przez autorytety medyczne, i przez Kościół katolicki standardów.

Sumienie popularyzatora, czy jest naukowcem, czy dziennikarzem, wzdraga się przed takim ograniczeniem, do którego przezwyciężenia, jak pisałam na początku, dość długo dążyliśmy. Myślę jednak, że warto się zastanawiać nad tym, jak informować o sprawach przez naukę nie rozstrzygniętych, które mają wpływ na codzienny ludzki los. Ujmując rzecz dobitnie: inaczej angażuje nas spór o początek wszechświata i jego implikacje filozoficzne, inaczej pytanie o to, kiedy możemy orzec śmierć człowieka i pobrać odeń narządy ratujące życie innym.

dwa oskarżenia

Drugi przypadek nasuwający wątpliwości związane z popularyzacją wiedzy, to także przekaz telewizyjny. Tym razem film, zakupiony przez TVP od Francuzów (prod. Catherine Peix), zatytułowany Czy świat oszalał?: Skąd się wzięło AIDS? Dla widzów nie znających długich, zawiłych antecedencji obraz szalenie ciekawy – dotyczy sensacyjnej hipotezy związanej z wynalezieniem i zastosowaniem szczepionki przeciwko wirusowi polio przez Hilarego Koprowskiego, uczonego polskiego pochodzenia, pracującego w Ameryce.

Prof. Koprowski przeprowadził w latach 1958−59 masowe szczepienia w Kongu Belgijskim (Zair), a w roku 1959 ofiarował Polsce pierwszą partię swojej szczepionki, która jest stosowana do dziś u wszystkich dzieci. Akcje te spowodowały wyeliminowanie choroby Heine−Medina zarówno w Afryce, jak w wielu krajach Europy.

W roku 1992 brytyjski dziennikarz ogłosił na łamach „Rolling Stone Magazine” hipotezę wiążącą masowe szczepienia w Kongu z wystąpieniem epidemii AIDS w Afryce niedługo potem. Trzeba wyjaśnić (zrobił to wyczerpująco prof. Włodzimierz Zagórski, dyrektor Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN, w związku z protestem Koprowskiego po emisji filmu), że do produkcji szczepionki, co jest niezmiernie skomplikowaną procedurą, używa się komórek izolowanych z nerek makaków zielonych. Małpy te nie są nosicielami wirusa HIV.

Dziennikarskie oskarżenie zakończyło się sprostowaniem, a na łamach „Science” ukazał się list Hilarego Koprowskiego, zamykający, jakby się wydawało, sprawę. Ożyła ona na nowo w roku 1999, tym razem w książce innego dziennikarza Edwarda Hoopera The River. Autor opisał doświadczalną hodowlę szympansów, prowadzoną w Kongu Belgijskim przez współpracujący z Koprowskim zespół badaczy. Szympansy – w odróżnieniu od makaków zielonych – są nosicielami wirusa HIV mogącego zakażać ludzi. Tym razem uczonego oskarżono o... pospolitą nieuczciwość, o to, że być może używał nerek szympansów do produkcji szczepionki. Royal Society powołało komisję specjalistów, która odrzuciła zarzuty. Poważnym naukowym argumentem okazało się odkrycie, że wirus HIV w ogóle nie zakaża komórek nerki używanych do wytwarzania szczepionki, gdyż (upraszczając) jej białka nie posiadają odpowiednich do łączenia się z nim receptorów.

gatunki sensacji

Wynalazek Hilarego Koprowskiego i historia zastosowania szczepionki są pasjonujące same w sobie. Akcja szczepień w Afryce stanowi kopalnię tematów do sensacyjnych reportaży, podobnie jak działalność koncernów farmaceutycznych i inne społeczne okoliczności sprawy pozwoliłyby zaspokoić najbardziej żądnych wrażeń czytelników i widzów.

Popularyzator wiedzy, ten kto upowszechnia osiągnięcia naukowe, nie może mieszać do tego wątków społecznych, quasi kryminalnych, sensacji „spoza laboratorium”. Dlatego, że ich wiarygodność jest inna niż wiarygodność informacji dotyczących istoty odkryć, tj. działania praw przyrody, których znajomość doprowadziła do zrozumienia jakiegoś zjawiska, okoliczności przeprowadzonego eksperymentu itp. Także, powiedziałabym, rodzaj sensacyjności związanej z przebiegiem procesów poznawczych, a przede wszystkim z ich efektami, działa na wyobraźnię i emocje odbiorcy inaczej niż newsy o zbrodniach, wypadkach, oszustwach na wielką skalę. Można się zastanawiać, czy to rozróżnienie przynosi popularyzatorom nauki beneficja, czy też stanowi dolegliwą konieczność powstrzymywania chętek. To kwestia upodobań i tylko we własnym imieniu mogę się opowiedzieć za pierwszym stwierdzeniem.

Na koniec wypada wrócić do tytułowego pytania. Nie ma na nie, naturalnie, jednoznacznej ani definitywnej odpowiedzi. Zakazanym owocem na „drzewie wiadomości” jest to, co może przynieść szkodę przez wywołanie u odbiorców popularnych przekazów strachu – przypadek sporu o granice śmierci albo płonnych nadziei – pochopne informacje o nowych lekach na ciężkie choroby. Owocem, po który nie powinni sięgać popularyzatorzy, są toczące się wokół osiągnięć nauki spory, jak ten o skutki szczepień afrykańskich, nie mające wiele wspólnego z istotą odkrycia, a dotyczące, moralnej przede wszystkim, oceny.

Nie udało się dotąd zatrzymać ludzkiej ciekawości przed stawianymi przez ludzi tabu. Na szczęście. Tempo zmian zachodzących w świecie każe jednak zapytać, czy z ogłoszeniem wszem wobec każdej prawdy ustanowionej na danym etapie rozwoju myśli nie należy czasem poczekać.