Drogi „konwergencji”
Trudno powiedzieć, jak długo – ale z pewnością niezbyt krótko – podział na szkoły publiczne i niepubliczne będzie dla znacznej części naszego społeczeństwa istotny. W niemałym stopniu dzieje się tak za sprawą historii. Dla wielu Polaków wszystko, co niepaństwowe, wciąż wydaje się niezbyt pewne, podejrzane, obciążone grzechem bogacenia się i skażone egoizmem. Co zaś państwowe, to dla odmiany trwalsze, pewniejsze i rządzące się mniej bezwzględnymi racjami. Po jednej stronie tej rzeki mamy jakoby egoizm i bezduszność, po drugiej – wyrozumiałość i ludzkie odruchy. Po jednej – dyktaturę rachunku, po drugiej – przyczółki serca.
W przypadku szkolnictwa wyższego dochodzi jeszcze podział na szkoły „biznesowe” i „niebiznesowe”. Dla wielu ludzi starej daty lub precyzyjnie myślących każda szkoła jest publiczna, gdyż każda dobru publicznemu służy. W takim razie żadna nie jest do końca „biznesowa”, bo są to porządki trudne do pogodzenia, różne światy. Dla wielu humanistów zwłaszcza modne ostatnio porównywanie szkoły do hipermarketu czy nauki do towaru jest rodzajem intelektualnego nietaktu, jeśli nie wręcz grubiaństwa. To coś równie nieestetycznego, jak zwyczaj sprzedawania książek na wagę lub wyrzucanie ich na śmietnik. Niby się to praktykuje, ale chwalić się przecież nie ma czym. Dla tej części naszej profesury wciąż liczy się magia zdobywania wiedzy, rozmaite związane z tym rytuały i imponderabilia, prawo do pewnej niepraktyczności, nonkonformizmu, a także mocno podkreślana wolność i niezależność osobista. Dla większości profesorów spoza uniwersytetu związki z biznesem są oczywiste. Nauka jest towarem, książka – produktem, uczelnia – firmą, niezależność osobista – pięknoduchostwem lub mrzonką, użyteczność prowadzonych przez nich badań – największą zaletą, a niepraktyczność – stratą czasu. Pierwsi darmowe wykłady, prelekcje czy spotkania poza uczelnią uznają za ważną działalność społeczną i traktują niezmiernie serio, drudzy – za rodzaj filantropii, do której przeważnie nie mają przekonania. Pierwsi swój zawód wciąż jeszcze definiują w kategoriach służby, drudzy – jako wyższą odmianę sprawności i umiejętności menedżerskich. Pierwsi, mocno skoncentrowani na sobie, dużo czasu poświęcają ideologii swego zawodu, drudzy – skupieni na identyfikowaniu zewnętrznych potrzeb i źródeł finansowania – uwierzyli, że mogą jej nie mieć wcale. Pierwsi są przede wszystkim „przyjaciółmi” kultury, drudzy – rynku.
Szkolnictwo niepubliczne – przy wszystkich swoich dotychczasowych słabościach – może być (i już jest!) ciekawym doświadczeniem dla obu tych grup. Przedstawicieli dyscyplin uniwersyteckich przekraczających progi szkół niepaństwowych uderza najpierw brutalna „praktyczność”, którą zastają na miejscu. Okazuje się, że zaskakujące może być wszystko: inna funkcja portierni, ewidencja zajęć, rygoryzm programów, dyskretna kontrola wykładów, system ocen, negocjowane stawki, studenci nie tolerujący spóźnień, ograniczona do minimum administracja, uproszczone procedury, pewien brak wyrozumiałości dla wybujałego indywidualizmu, a także dokuczliwy, mało sprzyjający klimat dla intensywniejszego życia towarzyskiego. Tu – widać to gołym okiem – jest mniej nie posprzątanych biurek, „swojsko” wyposażonych gabinetów, ulubionych filiżanek lub szklanek, zdjęć w ramce, gazet sprzed miesiąca, zużytych długopisów, pożółkłych papierów, rozrzuconych notatek, zepsutych sprzętów i książek zagubionych za szafą. Poza tym spotkania trwają krócej, narady odbywają się rzadziej, a decyzje zapadają szybciej.
Dla wielu jest to trudna do zniesienia sytuacja psychologiczna. Adaptacja trwa niekiedy latami. Niektórzy jednak szybko zaczynają oddziaływać w obie strony. Raptem dostrzegają w uczelniach państwowych rozmaite mankamenty organizacyjne, psujące im humor (choć wcześniej nigdy się tym nie interesowali!), w niepaństwowych natomiast biorą się za podnoszenie poziomu akademickości i prawie wszystko dla poprawy humoru chcieliby zmienić. Wielu – co ciekawe – odkrywa swoje nowe powołanie, okazuje się świetnymi organizatorami, a nawet – bardzo się sobie dziwiąc – objawia... praktyczny zmysł biznesowy.
Z kierunkami pozauniwersyteckimi jest odwrotnie. Koledzy reprezentujący te dyscypliny prędzej czy później muszą zmierzyć się z wizerunkiem profesora uniwersytetu. Co w nim takiego, że znajduje się na szczycie najwyżej cenionych zawodów, zdystansował inne, budzi uznanie? Otóż – paradoksalnie – siłą tego wizerunku jest właśnie jego pozorna „niepraktyczność” i „niebiznesowość”, a także – wiążące się z nim – tradycja, tajemnica, rytuał i magia. Gdy więc już powstaną niepubliczne szkoły biznesowe przypominające dobrze naoliwione fabryki, większość z nich zabiera się za „ideologię”. Na pniu „zakłada” tradycję. Wymyśla symbole i rytuały, na korytarzach stawia rzeźby i ma skłonność do beatyfikowania działu marketingu (które tam właśnie bywają nadzwyczaj poetyckie). I znów niektórzy nasi koledzy odkrywają drugą stronę swojej natury, nieznany wcześniej talent albo zapoznaną pasję. Bywają cudownie „niepraktyczni”.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.