Z notesu ornitologa amatora

Piotr Müldner−Nieckowski


Z mojego miasteczka, pięknego, leśnego, cichego i powszechnie znanego, że nie powiem głośnego, kilka rodzin wyprowadziło się dlatego, że przeszkadzał im śpiew ptaków.

Rzeczywiście, ledwie śniegi stopnieją, o czwartej nad ranem ptaki zaczynają tu szaleńcze koncerty. Kończą dopiero w październiku, choć i w zimie przez cały dzień słychać trele i krakania. Wiosną przed świtem najwcześniej budzą się słowiki i to one donoszą donośnie, że są i że nie mają zamiaru nie być. Repertuar zaś mają wieczny, nieskończony. Ich muzyka jest zmienna, rytmiczna, wciąż pojawiają się nowe linie melodyczne i motywy. Jeden słowik wyśpiewuje swoje, drugi odpowiada, włącza się trzeci. Żeby to lepiej poznać, kupiłem dyktafon o dobrych parametrach akustycznych i z możliwością podłączenia do komputera, co pozwala czyścić i następnie badać zapisy. Byłem ciekaw, czy nagrania śpiewu ptaków dadzą odpowiedź na nurtujące mnie pytanie, dlaczego ci ludzie uciekli. Może tajemnica tkwi nie w głośności treli, która istotnie jest duża, ale w czymś zgoła innym?

Wiadomo, że dobre dzieło ma swoje sekrety, nieznane nawet autorowi, więc tak jak literaturoznawcy nicują powieści i dramaty, zacząłem analizować śpiewy. Od czego jest komputer? Wstępne badania nagrań zachęcały, pewne fragmenty były szczególnie godne uwagi. Ukrywały się, maskowane przez gąszcz pomysłów muzycznych, sopranów „hihihi” i tenorów „hiiod”, gardłowych bulgotań „karrr”, zróżnicowanego staccato, ćwierkania i gwizdów, stopniowanych jak w klasycznej skali od C do H lub krócej – triadami, utrzymujących słodką harmonię w tonacji przypominającej dur. Żadnych fałszów, to bardzo zgrabne wykonania.

Na panelu komputerowego programu muzycznego można dowolnie powiększać krzywe dźwiękowe, przybliżać, oddalać, także zaznaczać wybrane porcje, a potem je odsłuchiwać. Na krzywej słowiczej niektóre grupy dźwięków były identyczne.

Wybrałem jedną z nich, pobrałem do pamięci, a następnie odszukałem na krzywej podobny fragment, jeden, drugi. Nie było wątpliwości, to jest jakieś powtarzalne „muzyczne słowo”, jakiś znak, symbol, kod. Po jakimś czasie odnalazłem inną ciekawą frazę i zbadałem, czy również jest powtarzalna. I owszem, była. Jeszcze trzecia, czwarta. Sądziłem, że się mylę, bo wyobraźni mi nie brakuje, a ta nieraz już brała rozbrat z rzeczywistością.

Ale nie. Wkrótce przypadkiem znalazłem się na gościnnym wykładzie profesora S.I. Gindina z Moskwy, językoznawcy zajmującego się tekstologią, który rozważając poziomy spójności tekstów, opowiedział o badaniach prymitywów leksykalnych, jakie prowadził N.I. Żinkin (1893−1979). Naukowiec ten w ogrodzie zoologicznym podpatrywał małpy mandryle i zapisywał ich „mowę”, kojarząc ją z obserwowanymi sytuacjami w klatce. Doszedł do wniosku, że zwierzęta te porozumiewają się wyraźnym, odróżnialnym kodem, przeplatanym bezładnymi dźwiękami, jego zdaniem nic nieznaczącymi. Sam kod składał się z okrzyków, z których pewne nie budziły wątpliwości co do semantyki. Odnosiły się bowiem do konkretnych zdarzeń i małpich zachowań. Były to między innymi znaki „ok” (strach), „au” (gdzie jesteś), „iii” (biją naszych), „uuu” (dobre jedzenie), „aai” (niedobre jedzenie). Znaczenie tych „wyrazów” było pozbawione rozwinięcia właściwego językom ludzi, ale niewątpliwie umożliwiało mandrylom porozumiewanie się.

Zacząłem się zastanawiać, czy u słowików występuje podobne zjawisko. Może i one „rozmawiają” ustalonym kodem, a nie tylko zachłystują się pięknoduchowską muzyczką? Może opowiadają coś, co ma sens – powiedzmy – społeczny albo literacki? Tak, to wielce prawdopodobne. Mówią: „idź sobie”, „to moje terytorium”, „nie zbliżaj się do gniazda”, „czekam na nią”, „nie pozwolę”, „zrobię ci krzywdę”. Żinkin miał tę przewagę, że mógł siedzieć przy klatce i notować zachowania małp, podczas gdy ja słowików nie widziałem nawet z daleka. Nie potrafię więc uwiarygodnić żadnych spostrzeżeń, to amatorska zabawa.

Mimo to poczyniona przeze mnie obserwacja pozwala snuć pewne przypuszczenia.

Sen nie całkiem odcina śpiących od świata. Słuch działa we śnie nie tylko jako marzenie. Ci, którym obrzydła poranna ptasia muzyka, zrozumieli ją dosłownie. Odczuli ją jako ujadanie, wykrzykiwanie codziennych kłopotów rodziców kilku jajek, nieznośne, jak to w życiu. Woleli więc wyprowadzić się z miejscowości, w której ptaki dokuczają wygłaszaniem prawdy o świecie, i przenieść się gdzieś hen, między betony i zgrzyty tramwajów. Dla nich śpiew słowików jest równie odrażający jak wiadomość, że w Afryce dzieci giną z głodu, a polscy chorzy nie mają pieniędzy na operację.

Dzięki Bogu! Nigdy się nie przeziębią jak ongi miłościwy król Władysław Jagiełło, gdy słuchał śpiewu słowika (co, jak wiemy, było przyczyną jego śmierci).

e−mail: pmuldner@mp.pl