Trzebiccy, cz. 1 – Pierścień lekarskich pokoleń
Inteligenckie domy z dłuższą tradycją poznaje się przestępując próg. Także w Warszawie, gdzie prawie wszystkie zniszczyła wojna. Najpierw po czymś trudnym do określenia – aurze czy też klimacie wytworzonym przez toczone w takich domach rozmowy, czytane książki. Potem zauważa się pamiątki – obraz, fotografię, wazon, serwetę, figurkę, po których poznać, że osadzały się w domu wraz z mieszkańcami, wedle zwyczajów i mód z epok już minionych.
Państwo Krystyna i Jacek Trzebiccy gościli mnie w dużym mieszkaniu odbudowanej żoliborskiej kamienicy, niedaleko miejsca, gdzie mieszkał przed wojną Stefan Rowecki, późniejszy „Grot”, dowódca Armii Krajowej, wydany Niemcom przez zdrajcę i zamordowany w Sachsenhausen. Profesor Krystyna Rowecka−Trzebicka jest bratanicą bohatera i jego chrzestną córką.
klejnot lekarski
Kiedy przyszłam, na stole leżał przygotowany numer miesięcznika dla lekarzy „Puls” z artykułem Ewy Dobrowolskiej, która w cyklu Sagi rodzinne opisała moich gospodarzy. Zaglądali doń, podczas rozmowy, żeby się upewniać co do chronologii, zwłaszcza zdarzeń zamierzchłych, po których przyszła kolej na ich własne życiowe doświadczenia, historię ich wspólnego domu.
Pradziadek doktora Jacka Rudolfa Trzebickiego był pierwszym w rodzie lekarzem i pierwszym Rudolfem – potem imię to stało się tradycyjne. Był lekarzem wojskowym, pod koniec życia cesarsko−królewskim generalnym inspektorem sztabowym. Rodzina wywodzi się z Galicji, zapamiętana przez dziś żyjących potomków jako miejska – mój gospodarz do szlacheckich klejnotów ani ziemskich posiadłości przodków się nie przyznaje, choć dokładny opis pewnego klejnotu odczytał mi na samym początku spotkania, a fotografię domu w Natalińskiej resztówce pod Warszawą dokładnie objaśniał. O jednym i drugim dalej. Od pięciu pokoleń, licząc obecne wnuki państwa Trzebickich, jest to rodzina inteligencka, z oczywistym dla każdego młodego jej członka imperatywem kształcenia się, z patriotyzmem pojmowanym jako niewymagająca dyskusji ani szczególnych uzasadnień gotowość służenia Ojczyźnie, z ofiarnością spełniającą się w pracy pokoleń lekarzy.
Drugi Rudolf Trzebicki urodził się w roku 1859. On to właśnie przysporzył najwięcej naukowego splendoru rodzinie i zyskał rodowy klejnot – nie dziedzicząc, ale za własne zasługi. Zawsze uczył się świetnie, zasługując już w krakowskim gimnazjum św. Jacka na miano „pierwszego celującego”. Oceny z kolokwiów i egzaminów na wydziale lekarskim UJ były, jak pisał w swoim curriculum vitae, celujące bez wyjątku. Talenty i pilność młodego człowieka nagrodził sam cesarz Franciszek Józef, miłościwie wówczas panujący Austro−Węgrom, do których należała polska Galicja. W roku 1883 odbyła się promocja Rudolfa Trzebickiego na doktora wszech nauk lekarskich – pierwsza pod auspicjami Jego Cesarskiej Mości. Podczas ceremonii delegat namiestnictwa wręczył świeżo upieczonemu lekarzowi pierścień z cesarskimi inicjałami. Umieszczone na owalnej tarczy z czarnego agatu złote litery wieńczy cesarska korona, a okala je czternaście brylantów. Klejnot przetrwał wojnę i jest w rodzinie, przekazywany kolejnym pokoleniom lekarzy. Nie było dotychczas dylematu, kto miałby dziedziczyć cenną pamiątkę, gdyby lekarzy zabrakło.
Pierwszy właściciel zrobił szybko karierę – zawodową i naukową. Zaraz po studiach został asystentem swojego profesora, jednego z twórców nowoczesnej chirurgii, Jana Mikulicza−Radeckiego, którego życiorys poznałam studiując w Uniwersytecie Wrocławskim... polonistykę. Mikulicz−Radecki był jedną z postaci, wokół których przesiedleni intelektualiści budowali swoją nową „zachodniokresową” tożsamość, radując się, że wybitny Polak w końcu ubiegłego wieku stworzył w niemieckim mieście nad Odrą słynny akademicki ośrodek chirurgii. Przemknęło mi to przez myśl, gdy słuchałam opowieści doktora Trzebickiego i przypomniałam sobie, że to Mikulicz−Radecki wprowadził obowiązujący do dziś strój chirurga: maskę, czepek i rękawiczki, co naturalnie nie jest największą jego zasługą.
Jan Mikulicz-Radecki
Dziadek Rudolf miał szczęście do mistrzów. Odpłacał im osiągnięciami, z których mogli być dumni – habilitację uzyskał w wieku dwudziestu ośmiu lat, ukończywszy trzydzieści sześć był już profesorem. Po wyjeździe Mikulicza (do Wrocławia) nastał w Krakowie równie wybitny chirurg – Ludwik Rydygier, a docent Trzebicki został jego najbliższym współpracownikiem.
Inteligentom epoki rozbiorowej, niezależnie od zawodu, wypadło służyć narodowi w różnych potrzebach, jakie dyktowała historia. Służba lekarzy, ze swej natury, jest wyraźniej określona i związana z łóżkiem pacjenta. Lekarz−uczony ma więcej godzin służby – Rudolf Trzebicki, poza zajęciami uniwersyteckimi, był prymariuszem (dziś ordynator) w szpitalu św. Łazarza, a przez kilka lat „bezpłatnym operatorem” w szpitalu bonifratrów. Ponadto angażował się w działalność zachodniogalicyjskiej Izby Lekarskiej, prezesując jej przez pewien czas i działał w towarzystwach chirurgicznych.
Ludwik Rydygier zapoczątkował regularne zjazdy chirurgów polskich, w czym uczestniczył Trzebicki, prezentując wyniki swoich badań naukowych, dotyczących m.in. zapalenia wyrostka robaczkowego, zgorzeli kończyn, operacyjnego leczenia chłoniaków szyi. Zmarł młodo wskutek zakażenia przy operacji, mając czterdzieści cztery lata.
„chirurgiczna” para
Trzy pokolenia Rudolfów Trzebickich parały się chirurgią. Ojciec pana doktora Jacka (który jest radiologiem) kontynuował tradycję w tym samym miejscu, gdzie pracowali jego przodkowie – w klinice Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po pewnym czasie zajął się dermatologią, „na placówce” pozostawiając żonę Zofię Geneli, o której miałam wiele usłyszeć od syna w dalszej opowieści. Była chirurgiem, co nieczęsto w jej czasach zdarzało się kobietom, w ogóle jeszcze nielicznym wśród lekarzy.
Młodszy brat „Rudolfa trzeciego”, Hugo, sprzeniewierzył się tradycji medycznej, ale nie inteligenckiej. Został inżynierem chemikiem. W 1920 roku służył w jednym pułku z Władysławem Anczycem, wnukiem znanego wydawcy dzieł literatury polskiej Władysława Ludwika, autora sztuki Kościuszko pod Racławicami, która należała do kanonu edukacji patriotycznej mojego jeszcze pokolenia (widziałam ją jako dziecko na scenie teatru skarbkowskiego we Lwowie), a którą Jan Lechoń zaliczył do kilkunastu najlepszych jemu współczesnych dramatów. Syn autora Wacław prowadził rodzinną księgarnię w Krakowie – pierwszą w Polsce księgarnię wysyłkową.
W jednej z potyczek Władysław Anczyc (także drukarz i księgarz) został trafiony kulą w serce. Zginąłby na miejscu gdyby nie... srebrna papierośnica w kieszeni na piersi. Kula przebijając ją utraciła część siły rażenia, ale stan był groźny. Towarzysz broni Hugo Trzebicki nie zawiózł go do domu, o co ranny prosił, pragnąc tam umrzeć, ale do szpitala, na oddział swego brata Rudolfa. Rodzinna tradycja powiada, że to w nagrodę za uratowanie życia otrzymał rękę Zofii Anczycówny. Można, jak myślę, wierzyć, iż na młodej pannie, wychowanej w kulcie poświęcenia i heroizmu, czyn dzielnego żołnierza zrobił wrażenie.
pierwsza pani profesor
Krystyna Rowecka−Trzebicka pochodzi z rodziny prawniczej o rodowodzie szlacheckim. Wspomina jednego z dalekich kuzynów, który poświęcił się medycynie, ale w rodzinnej historii nie zajmuje poczesnego miejsca.
Historię tę naznaczyła postać stryja pani profesor, zarazem jej chrzestnego ojca Stefana Roweckiego „Grota”, twórcy Armii Krajowej, komendanta Sił Zbrojnych w Kraju. Toteż jej opowieść nie sięga odleglejszej genealogii, skupiając się na wspomnieniach wojennych.
Stewan Rowecki "Grot"
Patrząc dzisiaj na pomnik legendarnego generała, oglądając eksponaty w Muzeum Powstania Warszawskiego, którego nie dożył, aresztowany w roku 1943 i zamordowany w Sachsenhausen, nie pamiętałam, że związany całe życie z wojskiem (walczył w Pierwszej Brygadzie Legionów Polskich) był także tłumaczem i publicystą. Założył i redagował przedwojenny „Przegląd Wojskowy”. Szerokość horyzontów i wielorakość pełnionych zadań jest rysem tradycji rodzinnej, mimo że czasy współczesne dyktują specjalizację i stawiają ludziom ambitnym absorbujące wymagania.
Krystyna Rowecka była ze stryjem−chrzestnym bardzo zaprzyjaźniona. Z jego osobą wiąże się jej dziecinny egzamin z... konspiracji. Pierwszej wojennej jesieni 1939 roku dowiedziała się od rodziców, że stryj Stefan wyjechał z Warszawy z wojskiem tam, gdzie może da się walczyć o wolność Polski. Sześcioletnia dziewczynka, wychowana na patriotycznych dziecinnych lekturach i opowieściach, chętnie uwierzyła. Jednakże pewnego dnia, na spacerze z ciocią, zobaczyła stryja na placu Trzech Krzyży. Zamiast rzucić mu się na szyję, odwróciła głowę i szybko zagadała ciocię, żeby ta nic nie spostrzegła. Mamie wieczorem powiedziała z dumą, że wie o co chodzi, ta zaś podtrzymała ustaloną wersję, tłumacząc, że stryj przyjechał z zagranicy, ale musi się ukrywać.
Dowódca wojsk Państwa Podziemnego pamiętał o bratanicy do ostatniej Gwiazdki w swoim życiu, jak zawsze pamiętał o jej urodzinach i imieninach. W wojenną Wigilię dostała Baśnie Andersena, następnego roku Trylogię – ku pokrzepieniu dziecinnego serca, które czas klęski obudził dla spraw ważnych i wspólnych prędzej niż to bywa w czasie normalnym. Ostatni prezent od stryja był w wielkim pudle, z którego dziewczynka wypakowywała kilka kolejnych. Najmniejsze kryło srebrny zegarek z jej monogramem i piękną bransoletką. Pani profesor ma go do dzisiaj, razem z innymi pamiątkami, które jej ojciec mecenas Stanisław Rowecki uratował z mieszkania przy Zielnej zaraz po upadku powstania, w ostatniej chwili przed spaleniem domu przez Niemców. Jest wśród nich najdawniejsza pamiątka – książeczka oszczędnościowa założona na nazwisko bratanicy, gdy przyszła na świat, z wkładem tysiąca złotych.
Ostatni raz widzieli się na Powązkach w dniu imienin babci Zofii Chrzanowskiej (matki braci Roweckich), niedawno zmarłej. Uprzedzona przez rodziców o niespodziance, Krystyna z daleka zobaczyła stryja i poznała, mimo że był inaczej uczesany i w sportowym ubraniu, nie w mundurze. Sześć tygodni później został aresztowany.
Przerywam relacjonowanie opowieści rodzinnej Roweckich−Trzebickich dlatego, że powojenne jej rozdziały wymagają osobnej uwagi. W ciężkich latach stalinowskich dojrzewali oboje moi gospodarze, znajdując życiowe drogi, które pozwoliłyby zachować wierność wyniesionym z domów ideałom, a nie zamknąć się przed światem, bowiem otwartość na innych, na ludzkie potrzeby, na zachodzące zmiany do owych tradycyjnych ideałów należą. Służba chorym okazała się taką drogą – bezpieczną, choć bynajmniej niełatwą. Poszły nią później ich dzieci, dopisując do lekarskiej genealogii piąte już pokolenie.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.