Bez czytania
Komercjalizacja nauki światowej została ostatnio posunięta do granic absurdu, czego wyrazem jest na przykład fetyszyzacja tak zwanej listy filadelfijskiej, wymyślonej przez prywatną instytucję Thomson ISI, ustanawiającą swoisty ranking czasopism naukowych, skonstruowany bez jasnych kryteriów, które mogłyby być powszechnie zaakceptowane. Choć wiele czasopism specjalistycznych lub popularnonaukowych (jak np. poczytne „Forum Akademickie” lub „Orbital” Polskiego Towarzystwa Chemicznego) podejmowało już ten temat, publikując sporo artykułów zarówno entuzjastycznych, jak i bardzo krytycznych, dorzucę parę uwag opartych na mojej wiedzy i własnych przemyśleniach.
Pierwotnym powodem rozpoczęcia pracy nad tym rankingiem była ponoć godna pochwały chęć pomocy bibliotekom uniwersyteckim w selektywnych zakupach czasopism naukowych. Jednakże po powstaniu listy zamiar ten został wynaturzony. Wydaje się, że obecnie lista służy głównie do walki konkurencyjnej między wydawnictwami, a także do rzekomego wartościowania prac naukowych bez zapoznawania się z ich treścią. Polityka preferowania czasopism z tej listy – co jest zauważalne w niektórych gremiach opiniotwórczych w Polsce oraz częściowo w Europie Środkowej – prowadzi do marginalizacji czasopism (a nawet często do ich upadku) wydawanych przez uniwersytety bez wsparcia wielkich korporacji wydawniczych. Może to doprowadzić w końcu do wyeliminowania z rynku wydawniczego wszelkich czasopism naukowych wydawanych na zasadzie non−profit. Natomiast ocenianie prac głównie na podstawie tego, czy są publikowane w czasopiśmie z listy filadelfijskiej, jest po prostu szkodliwe. Poniżej postaram się uzasadnić ten pogląd na podstawie wieloletnich doświadczeń naukowo−badawczych. Ze względu na moje zainteresowanie zawodowe, uwagi te będą głównie dotyczyć nauk ścisłych, a w szczególności matematyki.
Porównanie nie całkiem uczciwe
Wykorzystywanie tej listy, zamiast czytania prac i ich rzetelnego oceniania pod względem merytorycznym, jest krytykowane przez wielu wybitnych uczonych, a w wielu krajach budzi często śmiech. Powszechnie wiadomo, że w realnym świecie występuje głównie porządek częściowy, a nie liniowy. Fakt ten powinien być najbardziej oczywisty dla matematyków (może z wyjątkiem tych od algebry liniowej lub analizy rzeczywistej, którzy sugerują się liniowym uporządkowaniem liczb rzeczywistych). Tak więc porównywanie różnych czasopism naukowych – nawet tylko z matematyki – nie jest całkiem uczciwe (a także narusza zasadę 1.11 rozdziału 1 zbioru zasad i wytycznych Dobre obyczaje w nauce, opracowanego przez Komitet Etyki w Nauce przy Prezydium PAN i opublikowanego w 1994). Takie porównywanie mogłoby mieć sens, gdyby dotyczyło wąskich dyscyplin naukowych, ale wówczas należałoby zmienić metodę generowania list w odrębny sposób dla różnych specjalności. W jednych dyscyplinach jest więcej czasopism, w innych mniej, i zależy to od różnych czynników pozamerytorycznych, jak np. finansów i mody. Bywa i tak, że w niektórych dziedzinach nauki trudno opublikować prace w czasopiśmie poza tą listą, gdyż po prostu wszystkie, lub prawie wszystkie, znajdują się na niej. Ma na to wpływ istniejąca aktualnie moda i odbija się to też na liczbie cytowań prac z danej dziedziny. Zwróćmy uwagę na przykład, że na przełomie XIX i XX stulecia, ze względu na „gorączkę złota”, najmodniejszymi naukami były geologia i nauki górnicze, a obecnie biologia molekularna i genetyka (powoduje to, że prace z tych dziedzin są teraz średnio około 30 razy częściej cytowane niż prace geologiczne).
Nawet specyfika różnych działów matematyki jest bardzo rozmaita. Porównywanie w sposób liniowy czasopism i wyników naukowych w różnych dyscyplinach nauki (czy nawet w rozmaitych działach jednej dyscypliny) miałoby więc podobny sens, jak porównywanie wyników w różnych dyscyplinach sportowych. Czy wynik mistrza w boksie jest lepszy od wyniku w skokach narciarskich, w sportowych grach zespołowych lub w sportowo traktowanych grach, takich jak brydż czy szachy? Na tym przykładzie najlepiej widać absurdalność takich porównań.
Dowiedziałem się ostatnio, że żadne nowe polskie czasopismo matematyczne nie może normalną drogą wejść na wspomnianą listę, chociaż byłyby spełnione wymagane kryteria, gdyż limit czasopism całkowicie polskich (tzn. bez kooperacji wydawniczej z zagranicą) wynosi trzy. Zatem trzeba byłoby wyeliminować z tej listy inne polskie czasopismo, aby się na nią dostać. Co prawda, są pewne sposoby wejścia na listę, omijające przyjęte procedury. Można np. zapłacić odpowiednią, raczej dużą, kwotę pieniędzy (dwa lata temu wynosiła ona ponoć 10 tysięcy dolarów, a obecnie zdaje się 15 tys. – jak się dowiaduję z różnych źródeł) lub też wejść w ścisłą współpracę ze znaczącym wydawnictwem zagranicznym, które sponsoruje badania rynku prowadzone przez firmę Thomson ISI (w ten sposób na liście znalazły się takie czasopisma, jak: „Czechoslovak Mathematical Journal” – współpracując z wydawnictwem Plenum oraz „Studia Logica” – we współpracy z Kluwerem). Duże międzynarodowe wydawnictwa chętnie przejmują czasopisma uniwersyteckie, czasem łączą je z innymi, zwiększając nakład. W efekcie dana uczelnia traci swe prawa do tytułu, a często poziom czasopisma zamiast się podnieść, zostaje obniżony. Stało się tak podobno z niektórymi czasopismami dotyczącymi matematyki. Specjaliści podpowiadają mi przykład – „Journal of Differential Equations”. W przypadku czasopisma z algebry ogólnej „Discussiones Mathematicae – General Algebra and Applications”, które redaguję – przejęcie go (a takie propozycje już dostawałem) przez zagraniczne wydawnictwo spowodowałoby utratę możliwości bezdewizowej wymiany na inne czasopisma zagraniczne, a to by zubożyło bibliotekę Uniwersytetu Zielonogórskiego o 50 tytułów (w tym m.in.: „Algebra i Logika” z Nowosybirska, „Archivum Mathematicum”, „Bulletin of the Korean Mathematical Society”, „Commentationes Mathematicae Universitatis Carolinae”, „East Asian Mathematical Journal”, „Fundamentalnaja i Prikladnaja Matematika” z Moskwy, „Glasgow Mathematical Journal”, „Journal of Mathematics of Kyoto University”, „Proceedings of the Edinburgh Mathematical Society”, „Southeast Asian Bulletin of Mathematics”, które są czasopismami bardzo wartościowymi, a ich zakup obciążałby budżet mojej uczelni).
Kompromitacja metody
Metodę takiej powierzchownej klasyfikacji czasopism i prac naukowych za pomocą jedynie ich rankingu, a więc np. stwierdzając, czy dane czasopismo znajduje się na liście filadelfijskiej (i ewentualnie, na którym miejscu), wyśmienicie skompromitował w roku 1996 Alen Sokal (profesor fizyki), publikując w renomowanym czasopiśmie socjologicznym „Social Text” (oczywiście ze wspomnianej listy) swój pseudonaukowy artykuł, którego tytuł w polskim tłumaczeniu brzmi Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji. Dowodził on związków między matematyką i fizyką a naukami humanistycznymi, używając terminologii wyglądającej na naukową i cytując wielu najwybitniejszych francuskich intelektualistów. Uwadze wydawców uszło, że artykuł ten jest katalogiem nonsensów i jawnych żartów. Była to parodia tekstów, jakich wiele ukazało się w ostatnich latach, a napisana była dla sprawdzenia, czy ją wydrukuje redakcja poważnego pisma. Eksperyment się udał!
Mogłoby się wydawać, iż nauki ścisłe są bardziej odporne na różnego rodzaju hochsztaplerstwo, ale tak nie jest. Jeszcze w latach 70. ubiegłego stulecia inny fizyk, nieżyjący już, wysłał pod pseudonimem do kilku czołowych czasopism (teraz też z listy – wtenczas jeszcze takiego rankingu nie wymyślono) bzdurną pracę z pogranicza fizyki i matematyki, wyglądającą na poważną pracę naukową, w której trochę początkowych rachunków było przeprowadzonych poprawnie, ale do rezultatów – sprawiających wrażenie trochę prawdopodobnych – dochodziło się bez należytego uzasadnienia. Jak mi powiedział autor tego „testu”, wszystkie czasopisma, z wyjątkiem jednego (w którym recenzent uczciwie się przyznał, że nie rozumie jakiegoś fragmentu dowodu), opublikowały tę pracę i jest ona już często cytowana (w paru rozmaitych wersjach i pod różnymi nazwiskami)!
Wspomnę jeszcze o innym podobnym przykładzie nonsensownej pracy napisanej (zdaje się ze złośliwości albo dla dowcipu) przez pewnego uczonego pochodzenia włoskiego i opublikowanej w kilka lat po drugiej wojnie światowej w „Dokładach” Akademii Nauk ZSRR. Jak dowiedziałem się z paru niezależnych źródeł – z Moskwy, Warszawy i Wrocławia – uczony ten (znakomity fizyk zajmujący się cząstkami elementarnymi, którego nazwisko dyskretnie przemilczę), będąc w sporze ze znakomitym fizykiem teoretykiem, akademikiem N.N. Bogoljubowem, chciał mu udowodnić, że nawet w tak dobrym czasopiśmie, gdzie prace są recenzowane przez znanych specjalistów, można opublikować bezsens. To mu się udało (znowu pod pseudonimem)! Ponoć na tym dowcipie szybko poznali się studenci Uniwersytetu im. Łomonosowa i przez kilka miesięcy w bibliotece rosła kolejka oczekujących na odpowiedni tom tego renomowanego pisma, aż po pewnym czasie któremuś z czytelników dowcip tak się spodobał, iż wziął sobie na pamiątkę wyrwane strony ze wspomnianą „pracą”.
Furtka dla oszustów
Ostatnio środowisko naukowe zostało zbulwersowane wiadomością, że znany fizyk doświadczalny niemieckiego pochodzenia Hendrik Schön, pracujący w Bell Laboratories (Murray Hill, NJ) w Stanach Zjednoczonych, tak sprytnie wymyślał dane swoich badań popartych rzekomymi eksperymentami, iż nawet był rozważany jako kandydat do Nagrody Nobla, zanim się okazało, iż jest hochsztaplerem. Był „niezmiernie twórczym” uczonym, publikującym wyniki badań w pracach ukazujących się co kilka dni w prestiżowych czasopismach (oczywiście z listy). Powołana przez kierownictwo Bell Labs w maju 2002 roku specjalna komisja, składająca się z wybitnych specjalistów zatrudnionych w różnych prestiżowych uniwersytetach lub innych instytucjach naukowych, badała dorobek naukowy Schöna i wyselekcjonowała 24 prace, których był autorem lub współautorem, do szczegółowego zbadania pod kątem the possibility scientific misconduct. W rezultacie kilkumiesięcznej pracy tej komisji wyłowiono wśród tych prac aż szesnaście zasługujących na zdyskwalifikowanie (warto dodać, że rezultat tej weryfikacji nie wykazał świadomego oszustwa innym współautorom podejrzanych prac). Przykłady te chyba w zupełności podważają zasadność stosowania wspomnianego rankingu czasopism. Służy on w efekcie do generowania i dopingu swoistego „wyścigu szczurów” (termin ten też wspaniale odzwierciedla współczesne tendencje).
Warto też wspomnieć o matematyku rumuńskim Dănucie Marcu, który notorycznie przepisywał cudze prace, zmieniając nieraz tylko tytuł, i publikował pod swoim nazwiskiem w czasopismach o niejednokrotnie lepszej renomie (często z listy filadelfijskiej) niż te, w których ukazały się oryginalne prace. Jego „dorobek” – około 150 prac, z których wiele umieścił w tzw. wiodących czasopismach – byłby w opinii niejednego biurokraty z gremiów opiniodawczych dostatecznym powodem do otrzymania tytułu profesora (a może też ubiegania się o członkostwo jakiejś akademii). Zatem, wedle kryterium listy filadelfijskiej, uznano by D. Marcu za twórczego matematyka, pracującego w jednym z głównych nurtów badawczych i w dodatku nie zajmującego się tylko wąską dziedziną. Przykład ten zupełnie dyskredytuje stosowaną przez biurokratycznie nastawionych recenzentów metodę zliczania punktów oraz oceny prac tylko ze względu na czasopismo, w którym praca występuje.
Zapewne globalne badania porównawcze wpływu jakichś czasopism lub wybitnych prac na rozwój nauki mają też sens (wpływ taki odzwierciedla częściowo tzw. impact factor, jednakże sam ten wskaźnik, nawet razem z liczbą cytowań, nie wystarczy jako miernik wartości pracy naukowej), ale nie powinny być one prowadzone wybiórczo oraz dotyczyć krótkiego okresu. Nie mogą to być tylko rozważania jednostkowe, gdyż wtedy ich naukowa wartość statystyczna jest łatwa do podważenia. Warto zwrócić uwagę, że większość publikacji wspomnianego H. Schöna miała znakomite wskaźniki oraz ukazywała się w najlepszych periodykach naukowych znajdujących się oczywiście na liście filadelfijskiej, a ich wyniki zostały zdyskwalifikowane. Dodajmy jeszcze, że częstokroć wartość niektórych badań naukowych zostaje doceniona dopiero po kilkudziesięciu albo nawet setkach lat.
Cel komercyjny
Dziwi przy tym deprecjonowanie przez różnych urzędników publikacji w wydawnictwach związanych z dużymi konferencjami, w których uczestniczyli wybitni specjaliści, często też oceniający prace przeznaczone do druku. Mylą oni przy tym materiały konferencyjne – publikujące zwykle tylko obszerne streszczenia prac, które w całości ukazują się później gdzie indziej – z wydawnictwami pokonferencyjnymi, które są, w wielu znanych mi przypadkach, rzetelnie recenzowane, czasem niezależnie przez dwóch lub trzech opiniodawców. Wymieńmy tu chociażby znane serie wydawnicze, jak: „Colloquia Mathematica Societatis János Bolyai” oraz „Contributions to General Algebra”, czy też wydawane przez AMS „Contemporary Mathematics”. Są to wydawnictwa nie gorsze niż materiały pokonferencyjne publikowane w specjalnych tomach czasopism, często z listy filadelfijskiej (można tutaj np. wymienić „Linear Algebra and its Applications” tomy: 386 i 385 z roku 2004, 373, 366 i 365 z roku 2003, 284, 276 i 275 z 1998 oraz 254 z 1997, a także „Tatra Mountains Mathematical Publications” np. tom 17 z 1997). Trudno więc zrozumieć, dlaczego zbiurokratyzowani opiniodawcy uważają jednego typu proceedings za lepsze od innych bez ich przestudiowania czy też choćby rzetelnego „obejrzenia”. Warto również zwrócić uwagę na to, że bywają przypadki czasopism znajdujących się aktualnie na omawianej liście, którym jednak nasi biurokraci przypisują tylko 1 punkt. Przykład – „Journal of the Korean Mathematical Society”!
Tak zwana lista cytowań, opracowana i sprzedawana przez wspomnianą firmę Thomson ISI, opiera się tylko na czasopismach uwzględnianych przez nią do sporządzania rankingu czasopism. Sądzę, że nieuwzględnienie referencji występujących w poważnych monografiach przy opracowywaniu tej listy cytowań jest dużym błędem, również podważającym obiektywność takich rankingów. A przecież cytowania w monografiach więcej mówią o znaczeniu danych badań i podkreślają ich trwalszy wpływ na rozwijaną dziedzinę nauki niż umieszczenie odsyłaczy – ze względu na istniejącą modę – w paru pracach w cenionych czasopismach (co często autorzy tych artykułów robią bez zaglądania do wymienianych prac). Aby mieć obecnie „dobre cytowania”, wystarczy opublikować w poczytnym czasopiśmie pracę dotyczącą modnej tematyki, ale przy tym z dość łatwo wykrywalnymi błędami, którą później różni „naprawiacze” będą cytować. Wskazuje to wyraźnie, iż używany program do zliczania cytowań lub kompletowania ich listy był wymyślony przez wspomnianą firmę głównie w celach komercyjnych, do bezpośredniej promocji lub bardziej ukrytej reklamy czasopism wydawanych przez sponsorów tego programu.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.