W ramionach dzieciobójczyni

Życie na Ziemi skończy się z powodu braku… dwutlenku węgla. To nie żart. Byłby zresztą wielce niestosowny w obliczu zmagań z nadmiarem tego gazu. Dlatego też Peterowi Wardowi wcale nie jest do śmiechu, kiedy alarmuje: nie tylko nasza planeta, ale cały Wszechświat jest w niebezpieczeństwie. Aby jego głos stał się donośniejszy – bo przecież nie po to, by przedstawić twarde, jednoznaczne dowody (znalezienie tychże jest, zdaniem autora, trudne, wręcz niemożliwe i to największa słabość jego wywodu) – zmienia perspektywę patrzenia na naszą planetę. Jawi mu się ona nie jako Gaja, dobra matka dbająca o swoje dzieci, ale jako Medea – mityczna dzieciobójczyni. To macierzyństwo od samego zarania, czyli od ponad 3 miliardów lat, naznaczone jest autodestrukcją, nieustannym zmierzaniem ku zagładzie. Życie, jakkolwiek byśmy je definiowali, ma a priori narzucony charakter samobójczy. O ile bowiem w obrębie jednego gatunku ewolucja zmaksymalizowała przeżycie osobników, o tyle w konkurencji z innymi walka toczy się do ostatniej kropli krwi. Każdy gatunek podejmuje próby zajęcia dominującej pozycji na Ziemi. Nic zatem dziwnego, że za największe zagrożenie dla życia uchodzi… samo życie.

Właśnie ono było sprawcą masowych wymierań, jakie kilkakrotnie zdarzyły się w dziejach. Na krótko przed nimi, wskutek globalnego ocieplenia, oceany stały się siedliskiem bakterii siarkowych. Warunki do rozkwitu miały idealne – beztlenowa woda zaczęła się dosłownie gotować. W końcu temperatura była wysoka, a prądy i wiatry ustały. Wtedy do ataku – i nie jest to określenie na wyrost – ruszyły właśnie owe bakterie. Wytwarzany przez nie silnie trujący siarkowodór spowodował wyginięcie całych rodzin, a nawet rzędów organizmów. Ofiar było więcej niż w wojnach toczonych przez ludzi – efektownie ocenia Ward, pytając retorycznie, czy na taki akt pozwoliłaby dobrotliwa matka?

W odróżnieniu od Jamesa Lovelocka, lansującego tezę Ziemi-Gai, Ward uważa, że pozwolenie naturze na to, by sama optymalizowała warunki do życia, prowadzi do końca egzystencji wszystkich gatunków. Pozostawienie bez kontroli tego procesu przypomina jazdę w rollercoasterze bez zapiętych pasów bezpieczeństwa. Bo przez nieświadomą zmianę środowiska, jak choćby składu chemicznego atmosfery, życie samo gotuje sobie swój los – ostrzega amerykański paleontolog, mając na uwadze redukcję dwutlenku węgla. Im cieplejszy klimat, tym szybciej rośnie tempo wietrzenia skał krzemianowych, a co za tym idzie – ilość krzemianów dostępnych do reakcji ze składnikami atmosfery. Reakcje te powodują powstawanie skał węglanowych, usuwając przy okazji z atmosfery coraz więcej CO2. Po osiągnięciu dolnej, śmiertelnej granicy stężenia CO2 nastąpi koniec takiego świata, jaki znamy – przewiduje i niczym scenarzysta filmów postapokaliptycznych kreśli rozwój przyszłych wypadków. Czeka nas zatem powolne wymieranie roślin, gdyż zabraknie podstawowego składnika fotosyntezy. Zniknięcie flory spowoduje z kolei erozję gleb, która pozostawi na powierzchni Ziemi nagie skały. Planeta zmieni się nie do poznania, ba!, stanie się praktycznie niezdatna do życia. Także dla ludzi.

Ale to właśnie nasz gatunek – jakkolwiek nie bez winy w unicestwianiu wszelkich przejawów życia – ma szansę wziąć odpowiedzialność za losy planety. Jest tylko jeden warunek. „Musimy przestać być formami życia bezmyślnie destrukcyjnymi – choćby niszcząc lasy, produkując masy odpadów – i stać się formami życia świadomie konstruktywnymi” – apeluje z nadzieją Peter Ward.

Mariusz Karwowski

Peter Ward, Hipoteza Medei. Czy życie na Ziemi zmierza do samounicestwienia?, tłum. Monika Betley, wydawnictwo Prószyński Media, Warszawa 2010, seria: Na Ścieżkach Nauki.