(Nie)kandydatka do Nobla

Z dzisiejszej perspektywy pierwszy polski Festiwal Nauki, który odbył się przed dwudziestoma laty, wyglądał niczym ubogi krewny obecnych. Na pomysł wpadł prof. David Shugar, charyzmatyczny, już za życia owiany legendą kanadyjski biofizyk, który ładnych parę dekad wcześniej na miejsce swoich pionierskich badań wybrał peerelowską rzeczywistość.

Nawet wziąwszy poprawkę na to, że w tamtym okresie trwała między nimi „milcząca wojna”, nie powinno dziwić, że to on w organizację festiwalu inspirowanego edynburskim wciągnął prof. Magdalenę Fikus. W środowisku uchodziła wręcz za pupilkę Shugara. U niego w pracowni zaczynała zawodowe życie, zajmując się uwodnieniem („Niestety, nie był to najszczęśliwszy kierunek badań”), to on także załatwił jej wyjazd na postdoka do Stanfordu („Ta decyzja była moim życiowym błędem”). „Zafundował” jej po drodze jeszcze wiele rozczarowań, ale mimo to, a może właśnie dzięki nim, stała się tym, kim od zawsze chciała być: naukowcem z krwi i kości, panią inżynier od życia – jak tytułuje ją Irena Cieślińska.

To określenie można zresztą odczytywać dwojako: w skali mikro bądź precyzyjniej nano, gdy jako biolog badała życie zakodowane w DNA, i w tej większej, kiedy już na sobie doświadczała różnych jego przejawów, czerpiąc zeń garściami niczym bon vivant. Z pewnością jeszcze nie w dzieciństwie naznaczonym wojną, która jak mało co potrafiła kształtować charakter, ale już za młodu, w Moskwie, oddając się studenckiej beztrosce, czy później, u boku męża, blisko artystyczno-dziennikarskiej bohemy, i owszem. W rozmowie – choć chyba bardziej precyzyjnie należałoby użyć liczby mnogiej – powraca do każdego z tych okresów, nasączając je szczerymi do bólu wynurzeniami, odartymi – czy to w wyniku przyjętej przez siebie życiowej postawy, czy tylko z racji upływu czasu – z niejednoznaczności, ambiwalencji, ogólnikowości… Jej wypowiedzi, pozbawione tej jakże irytującej w obecnym świecie hamletyzującej manieryczności, są wyraziste, jednoznaczne, a przy tym do granic możliwości racjonalne. Nie odchodzi od tego nawet przy bardzo osobistych zwierzeniach, na które autorce udało się ją namówić. W tych autobiograficznych retrospektywach Fikus wraca i do swojego małżeństwa, i do młodzieńczego „ukąszenia” w ZMP oraz późniejszego życia w systemie, a jakby obok niego, do poważnej choroby córki i przeżywanej z dala od czteroletniego syna fascynacji Ameryką, a także do – wydawałoby się – banalnego, choć takim przecież nie jest, tematu skutecznego odchudzania. Najbardziej dojmujący jest chyba jednak fragment o przemijaniu, ukazujący ją, naukową celebrytkę, na której wykłady, kończone zazwyczaj rzęsistymi brawami, waliły tłumy, jako samotną emerytkę, żyjącą gdzieś na uboczu. Wszystko to mogłoby być budulcem do spiżowego pomnika, ale Cieślińska nie zamierza takiego stawiać – pyta też o słabości, błędy, porażki. Nie brak i uszczypliwości, jak wtedy, gdy nagabuje o Nagrodę Nobla, a interlokutorka przytomnie odpowiada, że przecież nigdy nie była kandydatką.

Nauki, choć – to zrozumiałe – wyznacza ona koleje losu bohaterki, w ogóle jest tu jakby mniej. Nie stanowi ona dominanty tej opowieści, a jedynie jej tło. Świadomy czy nie, zabieg ten znajduje swoje uzasadnienie. Właśnie nauka, którą zawsze stawiała na pierwszym miejscu, a jej popularyzację uczyniła swego rodzaju misją, dostarczała niejednokrotnie splendoru, ale w pewnym momencie stała się też źródłem zawodowego wypalenia, utraty entuzjazmu, zniechęcenia. Siłą rzeczy zeszła na drugi plan. Wtedy pojawił się Festiwal Nauki. „I znów byłam wulkanem energii. To była bezwzględnie największa przygoda mojego życia” – podsumowuje prof. Fikus, zapalając się już do kolejnej: Interaktywnego Centrum Matematycznego w ciechanowskiej wieży ciśnień.

(karma)

Irena CIEŚLIŃSKA, Pani inżynier od życia. Rozmowa z Magdaleną Fikus Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017.