Spokojnie, to tylko ebook

Miłosz Cybowski

Jako wieloletni czytelnik książek elektronicznych, a przy tym ktoś, kto w czytnik zaopatrzył się nie w celach ułatwienia sobie pracy akademickiej, lecz po prostu dla przyjemności, mam do ebooków, czytników i korzystania z nich nieco odmienne podejście niż to zaprezentowane przez Marka Misiaka i jego rozmówców. I dotyczy to zarówno książek czytanych dla przyjemności, jak i tych, z których „korzystam” w celach naukowych.

Z technicznego punktu widzenia

Zacznijmy od spraw technicznych: w artykule Książka jako przedmiot („Forum Książki” nr 1 (01) 2015) wszystkie rodzaje ebooków zostały potraktowane tak samo, mimo że różnice między nimi są dość znaczące. Spośród trzech formatów, w których można kupić ebooki w praktycznie wszystkich internetowych księgarniach, jedynie dwa (EPUB i MOBI) zasługują na miano faktycznych formatów ebookowych, podczas gdy trzeci z nich (PDF) istniał na długo przed pojawieniem się samych czytników i jako taki nie jest przystosowany do bycia wyświetlanym na ich ekranach. Kto próbował, ten wie, że przebrnięcie przez książki lub artykuły w formacie PDF na zwykle dość niewielkim ekranie Kindla, Nooka czy PocketBooka stanowi wyzwanie.

Jednocześnie pozostałe dwa formaty są przystosowane prawie wyłącznie do lektury na czytnikach. Nie oznacza to, że nie ma znaczenia, czy wybierzemy EPUB-a czy MOBI: o ile ten pierwszy stanowi najpopularniejszy i najbardziej powszechny rodzaj zapisu ebooków, o tyle jeśli nasz czytnik jest amazonowym Kindle’em, lepiej, byśmy wiedzieli zawczasu, że powinniśmy inwestować jedynie w pliki o rozszerzeniu MOBI. Warto nadmienić, że próby czytania książek w tych formatach na ekranie komputera, choć możliwe, to jednak mijają się z celem.

O ile jednak księgarnie i komercyjne wydawnictwa mają na uwadze dobro swoich czytelników (oferując zwykle wszystkie trzy formaty), o tyle wydawnictwa naukowe mogą do sprawy podchodzić nieco inaczej. W przykład konwersji z pliku DOCX do PDF-a przytoczony w artykule Książka jako przedmiot jestem w stanie uwierzyć, nie tylko dlatego, że to najprostsza metoda uczynienia z formatu tekstowego formatu bardziej „ebookowego”, ale też ze względu na techniczne różnice między klasycznym DOC-em czy PDF-em a formatami EPUB i MOBI.

Nie istnieje żadna prosta metoda konwersji między nimi, co sprawia, że chcąc wydać książkę w którymś z „czytnikowych” formatów, trzeba poświęcić na jej przygotowanie sporo czasu. Choć wydawnictwom komercyjnym się to jeszcze opłaca (przy stale rosnącym rynku ebooków wydanie książki bez jej elektronicznego odpowiednika stanowi bardzo zły pomysł), to w świecie akademickim, z natury opornym na zmiany, może się to wydawać najzupełniej zbędne. Jednocześnie możemy mieć tu do czynienia z błędnym kołem, skoro, jak sugeruje Marek Misiak, niechęć do ebooków (jak sądzę w formacie PDF) wypływa z ich lektury na ekranie komputerów czy tabletów, nie zaś czytników. W tej sytuacji nie istnieje popyt na formaty „czytnikowe”.

Z czytelniczego punktu widzenia

Marek Misiak proponuje nam podział na „czytanie” i „korzystanie z książek”. Jest to dobre rozróżnienie, jednak wnioski z niego płynące są dla mnie zupełnie inne. Otóż właśnie korzystanie z ebooków znacząco różni się od korzystania z książki drukowanej: dla mnie naturalnym krokiem po odnalezieniu interesującego mnie artykułu naukowego lub rozdziału książki jest ich późniejsze wydrukowanie i „korzystanie” z wydruków, nie zaś z ebooków. Warto przy tym nadmienić, że wciąż dominującym formatem wśród dostępnych w internecie publikacji naukowych jest PDF (tak naprawdę nie przypominam sobie ani jednej sytuacji, w której znalazłbym interesującą mnie książkę w wersji EPUB lub MOBI), co oznacza, że nawet mimo najlepszych chęci, lektura na czytniku będzie prawdziwą udręką. Zaś czytanie na ekranie komputera, przed którym przesiaduję i tak wystarczająco długo, nie jest dla mnie żadną opcją.

Jestem zdania, że czytanie całych książek oraz przyswajanie treści ma bardzo istotny związek z nośnikiem: książka lub wydruk jest przedmiotem fizycznym, po którym mogę, w zależności od potrzeb, pisać lub notować, zakreślać i podkreślać. Szybko więc anonimowy artykuł staje się „moim” artykułem, w którym znalazły się odpowiednie adnotacje i komentarze mające ułatwić mi późniejszą analizę i wykorzystanie go w pracy. Zawsze jednak upewniam się, czy wszystkie wydrukowane pliki nie znikają z mojego komputera, tylko lądują w osobnym folderze „Wydrukowane”. Co innego bowiem próbować znaleźć pojedyncze wyrażenie w wydruku, a co innego skorzystać z szybkiej opcji wyszukiwania w pliku.

Oczywiście wszystko to kwestia gustu. Jeden z moich znajomych, doktorant archeologii, okazał się wielbicielem kolorowych flamastrów i długopisów, przy użyciu których znaczy każdy (obowiązkowo wydrukowany) artykuł. Z drugiej strony znałem też osoby, które potrafiły bardzo efektownie operować na samych PDF-ach, inwestując w oprogramowanie umożliwiające ich edycję, łączenie i dodawanie komentarzy. Znakiem czasów wydaje się też to, że coraz częściej na seminariach widuję ludzi zaopatrzonych nie w wydrukowane i pokreślone materiały, lecz w laptopy i tablety.

Wracając na zakończenie do kwestii czytania dla przyjemności: choć z równym entuzjazmem zapoznaję się z książkami papierowymi, jak i ebookami (tymi jednak tylko i wyłącznie w porządnie przygotowanych formatach EPUB i MOBI), to z pewnym wahaniem zadeklaruję się jako ktoś, kto preferuje te drugie. Nie tylko ze względu na przyzwyczajenie i łatwość w radzeniu sobie z większymi publikacjami (kilkusetstronicowe opracowania nie należą do książek, z którymi można się wygodnie wyłożyć w fotelu), lecz także po prostu z uwagi na oszczędność… miejsca w domu. Ebooki można trzymać albo na dysku, albo na czytniku, albo w chmurze (gwarantującej dostęp do nich z dowolnego miejsca), dzięki czemu oszczędzamy miejsce w domu. A każdy, kto czyta dużo, wie, że liczba książek posiadanych będzie zawsze większa od liczby książek przeczytanych.

Naturalnie generuje to nieco inny problem: o ile zalegające na półkach i porastające kurzem książki cierpliwie czekają, aż w końcu zdecyduję się za nie zabrać i bezustannie przypominają mi o swojej obecności, o tyle ebooki mogą grzecznie czekać na swoją kolej i nawet nie zwrócę na nie uwagi. Wstyd się przyznać, że niektóre zakupione jeszcze na początku mojej ebookowej przygody pozycje wciąż straszą mnie z odmętów mojego czytnika. I, co najgorsze, nie wiem, czy kiedykolwiek doczekają się lektury...

Miłosz Cybowski, doktorant historii
na University of Southampton w Wielkiej Brytanii.