Na zapleczu nauki

Jacek Wojciechowski

Gołym okiem widać, że dla nauki i naukowej komunikacji, a więc także dla uczelni i studiów, nastał teraz czas zawirowań i zmian. Ale jednocześnie te same okoliczności przykleiły się także do instytucji, ośrodków bądź firm funkcjonujących na zapleczu nauki , więc w obszarach okołonaukowych, a o tym już mało kto myśli i wie. Tymczasem wybrnąć z kłopotów – licząc że to w ogóle możliwe – można tylko razem, kooperacyjnie. Bo to są naczynia silnie połączone.

Ferment ma miejsce zwłaszcza w publicznej komunikacji naukowej. Trwa tam mianowicie rywalizacja podaży tekstów drukowanych oraz digitalnych z niedookreślonymi (na razie?) preferencjami. Zmagają się z tym małe, średnie, duże i ogromne firmy wydawnicze, nadal dyskontując piśmiennicze sukcesy, a jednocześnie wdrażając się w ofertę elektroniczną, ale łatwo nie jest. Swoją drogą równie dramatycznie szukają dla siebie nowej, zmodernizowanej, piśmienniczo-digitalnej formuły biblioteki – akademickie, jak też wszystkie inne – i łatwo nie jest tym bardziej. W sumie jest to mnóstwo jednostek, egzystujących w symbiozie z nauką, niby więc trudno tego nie widzieć, a jednak dostrzega to mało kto.

lub także – uczelniane, pozauczelniane i w ogóle wszystkie, które swoją edytorską produkcję w jakikolwiek sposób do nauki przylepiły. Przyglądając się temu, wykorzystam jako ilustratywny przypadek przykład niewielkiego, pozauczelnianego, naukowo-profesjonalnego Wydawnictwa Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich w Warszawie. Sygnalizuje bowiem główne tarapaty, które obsiadły ostatnio okołonaukową infrastrukturę, szczególnie zaś właśnie edytorską. Szarpią się dziś wszyscy wydawcy, którzy zostali w nią wmontowani.

Soczewka

W ogóle bowiem z wydawnictwami – szczególnie naukowymi lub okołonaukowymi – jest akurat tak, że organizatorzy powołują je do życia nie w celach zdobniczych, a nawet nie tylko dla publikowania i rozpowszechniania produktów swoich lub/oraz dla siebie, ale również po to, żeby przynosiły zysk. Jak nie ma profitów, to nie ma editów. W następstwie takiej zasady upadło już sporo zagranicznych oficyn, przede wszystkim uczelnianych lub wąsko naukowo-specjalistycznych, a i u nas do tego samego może wkrótce dojść. Chociaż nie bezwarunkowo i nie od razu.

Na razie przywołane tu (przykładowo) Wydawnictwo SBP – jak inne podobne – poradziłoby sobie niezgorzej, gdyby nie serwituty na rzecz organizatora. Im większe, tym trudniej. Bo potrzebą chwili są innowacje, zwłaszcza wygenerowanie bazy do edycji digitalnych, a szczególnie do czasopism naukowych (bo taki jest nieuchronny trend), tymczasem kasy brakuje, bo wpływy (wszędzie!) przejmuje właściciel. Na dłuższą metę perspektywa nie wygląda więc różowo. Otóż sytuacyjne podobieństwo innych wydawnictw, uczelnianych i okołouczelnianych, nie jest wyjątkowe ani przypadkowe.

W odniesieniu do tego akurat edytora obecne zawirowania są wprawdzie nie tylko ogólnowydawnicze, lecz również merytoryczne. Ale to jest prawidłowość szersza, żeby nie powiedzieć, że powszechna, dlatego przywołany tu przykład ma rzeczywiście charakter wysoce ilustratywny. Rejestr wydawnictw naukowych i okołonaukowych, które już padły lub przynajmniej zmagają się z kłopotami, jest pod tym względem symptomatyczny: to są głównie oficyny wyspecjalizowane w tematyce stosunkowo wąskiej lub/oraz powiązane z tymi dyscyplinami nauki, które przeżywają kryzys. No i skutki tego kryzysu okazują się również kłopotorodne dla przybranżowych wydawców.

Otóż właśnie branżowy charakter Wydawnictwa SBP powoduje, że profil edycji musi być bibliotekarsko-informacyjny, tak naukowy, jak i praktyczny. Tymczasem nauki o bibliotekarstwie i o informacji, mówiąc oględnie, nie kwitną, a biblioteki akademickie i nieakademickie też są na komunikacyjnym rozdrożu i w ogóle cienko przędą. Również cała bibliotekarska profesja wpadła w nieprzyjazną czarną dziurę, bo szerokie kształcenie zawodowe (na poziomie pomaturalnym) zlikwidował były minister kultury, a znowu inny były minister – ten sam, który sądownictwo złapał za genitalia (i teraz odbywa się dekastracja) – otwierając niektóre zawody, uwolnił je także od kwalifikacji. W ten sposób udało mu się przetrzebić m.in. bibliotekarstwo dyplomowane, akurat elitę profesji i trzon personelu bibliotek uczelnianych. W następstwie gremia rzeczywistych profesjonalistów bibliotecznych pokurczyły się liczebnie oraz zaczęły olewać zawodową i naukową wiedzę branżową. No to kogo ma takie wydawnictwo adorować swoją ofertą? Jak adresat zdycha, to podaż jest licha.

Niestety to wcale nie jest wyjątek. Wiele różnych branż zawodowych oraz gałęzi nauki, popadając w stan słabości z rozmaitych, bywa że biurokratyczno-administracyjnych, przyczyn, pociąga również za sobą do karuzeli kłopotów kooperujące dotychczas jednostki, a wydawnictwa to już w szczególności. Taka specyfika.

Siła przeciwności

Niektóre oficyny, także uczelniane, czując pismo nosem, od dawna lub od początku poszerzyły profil wydawniczy o właśnie zawodowy, więc nie tylko naukowy – i logicznie biorąc, miały absolutną rację. Ale zamieszanie niekoniecznie żeni się z logiką albo raczej wchodzi w związek z logiką inną. Bywa mianowicie tak, że jak jakaś branża zaczyna chromać, to idzie jej kiepsko nie tylko w teoretyzacji naukowej, lecz także w profesjonalnej praktyce. No i co wtedy z tym robić?

To właśnie, zapewne przez niekorzystny zapis w gwiazdach, przydarzyło się (przywołanemu tu) Wydawnictwu SBP. Ale innym, uwikłanym podobnie, też – albo (żebym nie wykrakał) przydarzy się to niebawem.

Otóż w obszarze nauki Wydawnictwo SBP powinno wspierać co najmniej dwie dyscypliny główne, a to bibliotekoznawstwo (bibliologię) oraz informację naukową (naukę o informacji), jak również ewentualnie specjalności pokrewne. I robi to konsekwentnie. W Polsce ten kierunek studiów jest nadal przedmiotem dydaktyki w instytutach lub w katedrach 15 uczelni – i tam też jest w tym zakresie powadzona działalność naukowa. Zatem potencjalnie istnieje grono, do którego przedmiotowe publikacje naukowe mogą być adresowane, oraz: które również może (powinno) takie publikacje wytwarzać. Tym bardziej że wydawnictwo aktywnie kooperuje z bratnim instytutem Uniwersytetu Warszawskiego, a i współpraca z innymi jednostkami naukowymi w kraju układa się dobrze lub nieźle. Ale czasem to jest jak relacja kucharza z indykiem: nie gwarantuje sukcesu obu stronom.

Bo tych dyscyplin (tak jak wielu innych) nie ominął kryzys. Autorska podaż tekstów jest ograniczona, jakość bywa dyskusyjna, a odbiór odstaje od standardów przyzwoitości. To jest jeden z tych uniwersyteckich kierunków nauczania, gdzie część zbiorowości studenckiej uwierzyła, że bez szerokiego kontaktu z naukowym piśmiennictwem nie stanie się w niebie dziura, a dyplom w końcu i tak da się podłapać. Jednocześnie zaś, jak wszędzie, niż demograficzny daje się we znaki i nabór z roku na rok jest coraz słabszy.

Drugi segment profilu wydawniczego tego edytora jest nakierowany na praktyków (tak funkcjonuje wiele oficyn wąsko i średniozakresowych), skoro zaś profesjonalne kształcenie kuleje, to tym bardziej piśmiennictwo powinno pełnić kwalifikacyjną rolę zastępczą. Do tego jednak przydałaby się też oferta digitalna, a tej praktycznie w Wydawnictwie SBP nie ma. Ale główny kłopot (nie tylko wszak tej profesji) jest inny. Mianowicie odbiór zawodowych czasopism oraz podręczników – nieważne: drukowanych czy digitalnych – i tak kurczy się nieustannie, bo jakość przygotowania wstępnego, jak też zawodowej świadomości pracowników z nowego naboru, sukcesywnie ulega pogorszeniu. Wobec tego trzeba publikacjom redukować nakłady, a to dla każdego wydawnictwa jest praktyka samobójcza.

No i to jest syndrom bieżącego czasu. Identyczny ferment towarzyszy wielu innym specjalnościom zawodowym oraz naukowym i wszędzie trwają zapasy z okolicznościami. Z wynikiem, póki co, nieokreślonym.

Widać to także w perspektywie globalnej. Żeby utrzymać się w przywołanym obszarze przykładowym: było przynajmniej kilka znakomitych wydawnictw zagranicznych, wyspecjalizowanych w nauce o bibliotece i o informacji. Lecz oto niektóre od pewnego czasu zaczęły znikać, połykane bezzwrotnie przez uniwersalne, naukowo-wydawnicze rekiny. Tak właśnie konkretyzuje się kryzys.

Przepadła bez śladu świetna oficyna amerykańska The Haworth Information Press, przemielona przez molocha Taylor & Francis. Bardzo dobre wydawnictwo angielskie Chandos Publishing utopiło się w amsterdamskim Elsevierze, zachowując na razie nazwę, podobnie jak amerykańska firma Libraries Unlimited, wchłonięta przez ABC CLIO, ale z tego ocalenia nazw nic nie wynika. Z kolei ciekawe i wartościowe publikacje (także naukowe) amerykańskiego zrzeszenia bibliotekarzy ALA zostały oddane do dystrybucji firmie zewnętrznej i teraz trudniej je kupić niż cytrusy w PRL. Czyżby została tu przeszczepiona reguła Kopernika-Greshama?

Na pełnych obrotach

Jeśli funkcjonuje się na pół gwizdka lub jeszcze mizerniej, to ferment oraz kłopoty nie powinny dziwić ani zaskakiwać. Kiedy kiepska firma kopnie w kalendarz, to trudno. Jaka robota, taka zgryzota.

Jednak kłopoty komplikują życie również firmom dobrym. Zwłaszcza na styku stref biurokratycznych oraz naukowych – a taki charakter ma obszar nauki i przestrzeń okołonaukowa – nic nie dzieje się według prostych relacji przyczynowo-skutkowych. Sporo wydawnictw funkcjonuje możliwie najlepiej jak się da, na pełnych obrotach, z innowacyjnością w przyjaźni, a mimo to przeciwności nie brakuje. Bo jest mnóstwo zmian strukturalnych, ekonomicznych, administracyjnych, komunikacyjnych oraz społecznopochodnych, a ociężały system nauki rozwiązań nie inspiruje (czasami to nawet dobrze). Nie bardzo wiadomo, czego się trzymać i na co nastawiać.

W przywołanym tu przykładzie: Wydawnictwo SBP ma spory bagaż dobrej tradycji i pakiet wartościowych osiągnięć na koncie. Przed laty nie rzucało się w oczy władzy – to tu długo przechowywał się Władysław Bartoszewski – a po transformacji, funkcjonując raptem w kilka osób, daje sobie radę lepiej niż dobrze. Nawet w zestawieniu ze standardami globalnymi.

Przynajmniej kilka świeżych edycji monograficznych pod żadnym względem nie ustępuje obcojęzycznym. Choćby znakomita publikacja Nauka o informacji w okresie zmian , fundamentalne Bibliotekarstwo , nowatorska rozprawa Grzegorza Gmiterka Biblioteka 2.0 lub solidne opracowanie Bogumiły Staniów Biblioteka szkolna dzisiaj . Wśród tych z zagranicy nie znajduję lepszych.

Jest też w kontynuowanej realizacji unikalny cykl Literatura dla dzieci i młodzieży. Studia , jakiego nigdzie indziej nie ma, i uznana seria naukowa Nauka – Dydaktyka – Praktyka , jak też kilka innych. A do tego trzeba jeszcze dopisać najlepszy polski periodyk bibliologiczny „Przegląd Biblioteczny” oraz czasopismo wiodące w nauce o informacji „Zagadnienia Informacji Naukowej”. Obydwa na poziomie europejskim, chociaż na razie bez bieżącej wersji online (jest archiwalna).

W tym miejscu pojawia się urzędowa dyrdymała, znana (myślę) prawie wszystkim, bo jest tak nagminna, jak grypa lub kac. Otóż w resortowej punktacji czasopism naukowych ten drugi periodyk uzyskał raptem 3 punkty, odstręczając piszących i czytających, bo to zaiste oryginalna rekomendacja. Tych punktów jest dziesięć razy mniej (!), niż dla byle anglojęzycznej gazetki; dlatego że w polskim narzeczu? Cała ta sformalizowana punktoza wygląda jak ocenianie malarskich obrazów według kształtu i wyglądu ram. A przypadków identycznych jest zatrzęsienie i każdy dla dyscypliny, a zwłaszcza dla wydawnictwa, jest jak gwóźdź do trumny. Wypada umierać?

Gdyby natomiast mierzyć dokonania w sposób merytorycznie rozsądny, to Wydawnictwo SBP – jak szereg podobnych – mogłoby mieć satysfakcję z tego, co robi. Tymczasem nie widać, żeby tak było. Najwyraźniej stygmat czasu i stygmat resortu nie są wystarczająco łaskawe.

Poker

No więc na ogół wiadomo, że nauka, edukacja, a także komunikacja publiczna wdepnęły w stan permanentnych zmian, bez klarownych na razie pomysłów na ewentualną stabilizację: za dużo jest niewiadomych. Natomiast naprawdę mało kto ma świadomość i myśli o całej grupie instytucji, firm, zwłaszcza właśnie wydawnictw oraz innych jednostek podwiązanych, które siłą rzeczy też zostały w te zawirowania wmontowane z dramatycznymi być może konsekwencjami. Niedobrze być obok tego, co się zmienia, będąc wobec tych zmian w uzależnieniu, jednocześnie zaś nie mając na nie wpływu.

Bez złudzeń: nawet wydawnictwom uczelni publicznych nikt nie zapewni z góry długotrwałej egzystencji, bo liczą się przede wszystkim okoliczności sytuacyjne, a te właśnie są zmienne i trudno przewidywalne. Jednak w tym wypadku zagrożenia nie są jeszcze tak zintensyfikowane, jak dla wydawniczych oficyn uczelni niepublicznych, bo te wydawnictwa nie tylko muszą na siebie zarobić, ale dodatkowo pozostają w zależności od tego, czy macierzyste uczelnie zbilansują wszystkie koszty własne. A czasy dla studiów płatnych stały się niedobre. Mniej więcej z tym samym (?) trudem odnajdują się w aktualnych warunkach wydawnictwa naukowe i okołonaukowe, organizacyjnie i finansowo z uczelniami niepowiązane. Jako że jednym i drugim żadne granty ani awaryjne wsparcia nie zagrażają.

Tymczasem żeby przetrwać i produktywnie funkcjonować, trzeba wprzęgnąć się w edytorstwo digitalne oraz mobilne (wraz z dystrybucją), nie demolując piśmienniczego – żeby już na razie nie przemyśliwać o dalszych nowinkach. To zaś wymaga daleko idących modernizacji oraz znacznych kosztów. A kasą nikt nie pobrzękuje.

Jednocześnie narodziły się prospektywne niepewności przedmiotowe oraz w związku z tym organizacyjne. Wiele bowiem wskazuje na to, że jako uniwersalne, ogólnonaukowe, w dłuższej perspektywie czasowej zdołają przetrwać tylko megawydawnictwa. Mniejsze, nawet uniwersyteckie, przeważnie tak nie wydolą: prędzej czy później zostaną prawdopodobnie wchłonięte przez edytorskie (międzyuczelniane?) molochy i znikną. Tak już (o czym tu napisałem) przecież za granicą bywa.

Żeby nie dać się połknąć, bo to nic przyjemnego, pozostaje wybór tematyczno-zagadnieniowych formuł niszowych, takich jak w tej chwili lub nieco zmienionych. To stwarza szanse dalszego, możliwie długotrwałego funkcjonowania, być może w międzyuczelnianej bądź/oraz międzywydawniczej kooperacji specjalizacyjnej, która jednak nie wygeneruje się sama. No i absolutnej gwarancji powodzenia też nie ma.

Wobec międzykierunkowych rozjazdów nauki dzisiejsze nisze specjalizacyjne, już nie tylko dyscyplinarne, ale także dziedzinowe, mogą bowiem jutro okazać się eksniszami: obszarami, które zaanektowano lub poddano parcelacji. Wtedy nieszczęśliwie wybrana specjalność będzie jak młyński kamień u szyi.

Klarownej recepty nie ma. Trzeba mieć oczy otwarte na wszystkie strony, kojarzyć i generować nowe pomysły, bez dłuższej chwili spokoju. Jednak i tak nie przewidzi się wszystkiego – to jest wielki poker, rozgrywany w przeróżnych przestrzeniach, w tym także na zapleczu nauki.

Prof. dr hab. Jacek Wojciechowski,
bibliolog i literaturoznawca, mieszka w Krakowie.