Zwierciadło kampusu

Grzegorz Filip

Powieść akademicka zwana bywa także powieścią kampusową (campus novel) z uwagi na to, że jej akcja dzieje się na uniwersytecie i w jego bezpośrednim otoczeniu. Czytelnik odwiedza aule i profesorskie gabinety, stołówki i biblioteki, akademiki i kampusowe knajpki. Drugim warunkiem gatunkowym tej powieści jest bohater – oczywiście profesor (profesor, ale już nie student), raczej też humanista lub badacz zagadnień społecznych, niż fizyk, technik czy profesor medycyny. Reguły gatunkowe mocno zawężają autorom pole manewru, zostały bowiem ustanowione przez brytyjskich i amerykańskich klasyków gatunku, którzy wykorzystywali własne doświadczenia akademickie, a sami byli humanistami. Profesor studiów amerykanistycznych Malcolm Bradbury (University Of East Anglia) zajmował się teorią i socjologią literatury, David Lodge był nauczycielem akademickim na Uniwersytecie w Birmingham i autorem publikacji naukowych o prozie współczesnej, John Wain pracował jako profesor literatury w Oxfordzie, a Kingsley Amis wykładał literaturę angielską m.in. w Cambridge. Wszyscy byli znawcami literatury i właśnie ta tematyka badawcza staje się materiałem ich powieści. Czytając Amisa, Lodge’a, Bradbury’ego, stajemy się świadkami dyskusji dotyczących poszczególnych pisarzy i prądów literackich, towarzyszymy sporom metodologicznym, przyswajamy różne teorie, przyglądamy się rywalizacji między odmiennymi podejściami w nauce. W świecie powieściowym rozmawia się o książkach, cytuje pisarzy, pojawiają się aluzje i odwołania literackie. Oczywiście przebieg zdarzeń w tych książkach zasadza się na konfliktach personalnych, intrygach, rywalizacji i skandalach. Mamy więc kłótnie na radzie wydziału, przyjęcia, na których biorą początek liczne romanse, lecz także wypełnione specjalistyczną tematyką rozmowy przełożonych z podwładnymi i wykładowców ze studentami. Czy kogoś to jeszcze interesuje?

Obserwacja społeczna

„Umieszczenie akcji w środowisku akademickim nie jest pretekstem do rozegrania melodramatu, ale środkiem służącym do demaskacji uniwersyteckiego środowiska” – pisała swego czasu Ewa Mrowczyk („Dekada Literacka 10 [93] 1994). „Elity intelektualne okazują się całkowicie pochłonięte rywalizacją o wyższe stanowisko, zagraniczne stypendium, przeniesienie na lepszy uniwersytet. W przerwach między tymi zajęciami akademicy z zapałem odbijają sobie wzajemnie mężów, żony i kochanki. W świecie powieści uniwersyteckiej ulubionym zajęciem profesorów i studentów jest kopanie dołków pod bliźnimi” – dodawała w tym samym artykule. A więc schemat podobny jak w szpitalnych serialach? Niekoniecznie. Od Lodge’a, Bradbury’ego dostajemy kawał mięsistej prozy, nie łatwy banał.

Anglosaska powieść kampusowa obrazuje, a często demaskuje, relacje między środowiskiem profesorskim i studentami. Związki intymne bywają tu źródłem nacisku, eksploatacji. Tak jest w powieści Bradbury’ego Homo historicus , gdzie doktor Kirk wykorzystuje zalecające się doń studentki jako pomoce domowe i opiekunki do dzieci. W Skazanych na ciszę Logde’a młoda doktorantka, wykorzystując swe wdzięki, knuje intrygę, chcąc zapędzić w pułapkę starego, niedosłyszącego profesora.

Zresztą warto tu wspomnieć o innych realizacjach tematu akademickiego, książkach spoza kanonu powieści kampusowej. Tu już nie ma mowy o schematach fabularnych i uproszczonych kreacjach postaci. Hańba Johna Maxwella Coetzee, Prędkość światła Javiera Cercasa, Konające zwierzę Philipa Rotha, powieść, która burzy atrakcyjność mitu wolnych związków, funkcjonującego w kulturze popularnej od półwiecza, a przede wszystkim jego Ludzka skaza – choć ich akcja częściowo lub w całości rozgrywa się na uniwersyteckim kampusie – głęboko wchodzą w relacje międzyludzkie, nie poprzestając na łatwej ironii czy karykaturze.

Powieść uniwersytecka zdaje się mieć za sobą szczyt popularności zarówno na Zachodzie, jak i w Polsce. Kurczy się publiczność literatury adresowanej przecież do czytelnika wykształconego, zdolnego asymilować dyskusje intelektualne, obeznanego z doktrynami humanistycznymi, tradycją literacką, filozofią, chwytającego wyrafinowany dowcip, odczytującego elementy satyry. Nowe pokolenie czytelników zwróciło się ku innej literaturze. Specyficzny rodzaj wykształcenia młodych – uzawodowionego, oczyszczonego z elementów humanistycznych, filozoficznych, osadzonego w banalności i prostactwie kultury masowej, pozbawionego kindersztuby – sprawia, że w najmłodszych pokoleniach powieść ta nie znajduje już rezonansu.

Brak nam środka

Dlaczego nie mieliśmy i nie mamy takiej powieści w Polsce? – pytają krytycy. A czy musimy mieć to samo? – zadam inne pytanie. Dobrze, przepraszam, wiem, że musimy i jeśli tak się nie dzieje, zawsze jest to pretekst do utyskiwań i wskazywania naszej podrzędności i zacofania. No cóż, przyjmijmy, że przydałaby się w Polsce taka odmiana powieści, choćby dla wzbogacenia wachlarza wyboru. Taka literatura mogłaby przecież zgrabnie uchwycić zmiany i przewartościowania kulturowe, obyczajowe i polityczne polskiej inteligencji po komunizmie (warto byłoby?), jednocześnie obrazując przemianę uniwersytetu w masową szkołę zawodową, w której kształcenie umysłu zastąpiono innymi priorytetami.

Czemu więc jej nie mamy? Można by odpowiedzieć dość łatwo, jednocześnie poszerzając problem, że nie mamy w Polsce w ogóle dobrej powieści realistycznej, środowiskowej, nastawionej na poszukiwanie prawdy o ludzkim życiu. Polska proza artystyczna została zainfekowana przez postgombrowiczowską groteskę, skręciła w ślepą uliczkę i pogubiła się. Bierze tematy nie z obserwacji, lecz z gazetowych doniesień, zamiast szukać prawdy o świecie wikła się w jałowe eksperymenty językowe. Tworzy bohatera, by go natychmiast ośmieszyć, wykrzywić, nie po to, by mu się przyglądać. Kiedy czytam Korekty Jonathana Franzena albo Dom ciszy Orhana Pamuka, to widzę wyraźnie, że (prócz Wiesława Myśliwskiego) nie ma w Polsce pisarza tej miary, kogoś, kto potrafi oddać całe skomplikowanie stosunków między ludźmi, stworzyć subtelny rysunek postaci, zderzyć postawy, uczucia, ambicje. U nas to zbyt skomplikowane, nam wychodzi najlepiej prostackie dorabianie fabuł do modnych ideologii „toksycznej rodziny”, „patriarchatu”, „zacofania” itp. To proza wysoka. Z kolei literatura popularna zdążyła się już upodobnić do zachodniej. Sformatowana, spłaszczona, dostosowana do najniższych gustów, nie ma żadnych ambicji, chce tylko „dobrze się czytać”. Jak zwykle brak nam środka.

Gniew i obraza

W artykule Dlaczego lubimy czytać powieści uniwersyteckie, ale nie lubimy ich pisać? („Pogranicza” 2 [73] 2008) Ewa Kraskowska wymieniała argumenty, które sprowadzają się właściwie do różnicy realiów akademickich między Wielką Brytanią czy USA a Polską. Pisała, że u nas przestrzeń uniwersytecka nie jest tak wyodrębniona jak w krajach anglosaskich, gdzie kampus stanowi samowystarczalną wyspę. Tymczasem nasi profesorowie żyją prywatnym życiem, nie życiem wspólnoty nauczających z nauczanymi (może po prostu w Polsce nie istnieje wspólnota akademicka?). Drugi zasadniczy argument Kraskowskiej jest taki, że gdyby w naszym kraju miała powstawać powieść uniwersytecka pisana przez samych akademików, musieliby oni portretować swoich kolegów, postaci wzorować na konkretnych osobach, niejednokrotnie kpić z nich. Anglosasów mało to niepokoi, inaczej byłoby z przewrażliwionymi na własnym punkcie polskimi uczonymi. „Obawa przed narażeniem się na ewentualny gniew i obrazę akademickiego światka zdaje się skutecznie powstrzymywać rodzimych literatów-uczonych od uprawiania tego atrakcyjnego gatunku powieściowego” – pisała sześć lat temu Ewa Kraskowska, profesor poznańskiego uniwersytetu. Czy od tamtego czasu wiele się zmieniło?

Kłopot z ideologiami

Powodów, dla których nie ma i jeszcze przez jakiś czas nie będzie w Polsce powieści akademickiej, może być jednak więcej. Malcolm Bradbury wydał swoją książkę Homo historicus w roku 1975. Tworząc ostrą satyrę na lewicową profesurę brytyjską, pisarz kreuje bohatera, który przyjął marksistowską wizję historii, pisze książki o upadku burżuazji, o narodzinach nowej płci i zmierzchu ery prywatności, w gabinecie powiesił plakat z podobizną Che, a w kółkach radykalnych studentów wygłasza przemówienia o wyzwoleniu i emancypacji. Doktor Kirk kolportuje w supermarketach marksistowskie pisemko „Czerwony Kret”, śpi z kim popadnie (jego żona zresztą też, licytując się z mężem w postępowości), podczas zajęć z socjologii niszczy studenta, który nie podziela jego poglądów politycznych, podjudza kolegów socjologów do udaremnienia gościnnego wykładu znanego genetyka, obwołanego rasistą przez lewicową prasę. Doktor Kirk żyje dniem dzisiejszym, ucieka przed odpowiedzialnością za swoje działania, jest skrajnym egoistą, goni za perwersją i nieustannie się bawi. Intrygi Kirka sprawiają, że ma on po swojej stronie wielu kolegów, głównie kobiety, z którymi sypia, a także studentów. Oni w krytycznej chwili poprą aferzystę, organizując demonstrację „w obronie wolności akademickiej”.

Kilka lat po maju 1968 Bradbury’ego stać na dystans w stosunku do radykalnych ideologii, pisarz pokazuje, jak są niebezpieczne, jaki mają wpływ na badania naukowe i atmosferę na uniwersytecie, gdy tymczasem w Polsce, dziś, czterdzieści lat później, duża, opiniotwórcza część środowisk intelektualnych nadal traktuje te ideologie niczym objawienie. Kontrkultura, rewolucja seksualna z jej wolnością realizacji popędów, emancypacja wynaturzeń, radykalizm społeczno-obyczajowy – wciąż uważane bywają u nas za niekwestionowane osiągnięcia postępowego społeczeństwa. Unika się ich głębszego badania, nie publikuje kompromitujących wyników. Podobnie jest z krytyką politycznej poprawności na uczelniach, którą w odniesieniu do USA znajdziemy u Philipa Rotha (Ludzka skaza ) czy w odniesieniu do Anglii u Davida Lodge’a (Skazani na ciszę ), podczas gdy w polskim głównym nurcie ideologia ta wciąż pozostaje nietykalna.

Uczciwa literatura podkopuje, a nie utwierdza ideologie. Polska powieść akademicka musiałaby zajrzeć do wyroków sądów, które – w zależności od politycznych upodobań – raz uniewinniają, innym razem skazują młodzież zrywającą wykłady, musiałaby zadrzeć ze środowiskiem naukowym, podważyć świętości. Nie widzę u nas tak heroicznych pisarzy. Co gorsza, nie widzę też zbyt licznej rzeszy czytelników takiej literatury. Aby w Polsce pojawił się nurt sztuki krytycznej, musiałby się rozluźnić krępujący ją gorset, i to wcale nie ten, przeciwko któremu buntują się często postępowi artyści. Otaczającą nas przestrzeń społeczną nasycono hasłami wolności i transgresji, ale praktyka im przeczy. Ocena wyrażanych poglądów bywa uwarunkowana ideologicznie, lista autorytetów wydaje się zamknięta, na język nałożono kaganiec poprawności, a rozmaitym zabobonom nadano sankcję nieodwołalnej bezdyskusyjności. Zbyt wiele rzeczy jest oczywistych, zbyt wielu tematów nie porusza się w towarzystwie. W takiej atmosferze trudno o literaturę krytyczną, nonkonformistyczną, kontestującą.

Nie można napisać laurki

Recenzując wymienioną przed chwilą powieść Lodge’a, prof. Warta Wyka wyznaje: „Podejrzewam […] iż temat akademicki w polskim wydaniu mógłby się okazać mniej zabawny niż w wersji anglojęzycznej”. Krakowska badaczka literatury zastanawia się dalej, kto chciałby w Polsce czytać o perypetiach zawodowych i życiowych nauczyciela akademickiego. Przekształćmy to pytanie tak: Kto odważyłby się napisać nie tylko o śmiesznościach, wadach i słabostkach, lecz także o niedouczeniu, bezmyślności, wyrachowaniu, braku tolerancji dla odmiennych poglądów? Bo przecież jedynie wtedy otrzymalibyśmy powieść pełną i niezafałszowaną, gdy obok postaci uczciwego badacza i wykładowcy zobaczylibyśmy hochsztaplera, nieuka i miernotę. A plagiaty, oszustwa we wnioskach grantowych, pogoń za punktami i cytowaniami, tworzenie sitw, pozerstwo intelektualne, moralna dwuznaczność niektórych badań? Tak, byłyby to tematy zdecydowanie mniej zabawne! Zresztą czy znamy powieści o lekarzach i ich błędach medycznych, fatalnie postawionych diagnozach, kolejkach pod gabinetem, kulawym funkcjonowaniu szpitali? A powieści o szkole, która nie potrafi przekazać podstawowej wiedzy, ignoruje dyscyplinę, nie zachęca do czytania, nie wprowadza w krąg kultury wysokiej, o nauczycielach, którzy mają ciasne horyzonty, nie rozwijają się i źle mówią po polsku? Nie ma takiej literatury. Jest za to kultura popularna, która w licznych serialach pokazuje nam świat łagodny i sympatyczny, w którym napięcia i zaburzenia należą do przemijających wyjątków, przekonując, że generalnie wszystko jest dobrze. Skąd więc pomysł, by oczekiwać od literatury wnikliwej krytyki małego światka akademii?

„Marzę od paru lat, by napisać powieść akademicką” – mówi w wywiadzie Inga Iwasiów, literaturoznawca z Uniwersytetu Szczecińskiego, a jednocześnie znana pisarka, autorka powieści „Ku słońcu”, w której znalazł się wątek akademicki. Został on zresztą przewrotnie pomyślany, bo składa się nań romans młodego asystenta ze starszą profesor. „Nie można napisać laurki środowisku, w którym się żyje – powiada prof. Iwasiów w przywołanym wywiadzie – bo to mijałoby się z celem. Natomiast ja nie robię tego ze strachu przed odrzuceniem, bo doświadczenie bycia dyrektorką Instytutu Polonistyki i Kulturoznawstwa jest wystarczająco traumatyczne (…)”.

Obok Ku słońcu Ingi Iwasiów wyrosła niedawno inna polska realizacja tematu akademickiego: Sto dni bez słońca Wita Szostaka (rozmowę z pisarzem publikujemy w tym numerze). Wiele w niej przykładów satyry na życie naukowe, naukowców, ich badania i prowadzone zajęcia dydaktyczne, a jednak autor przenosi akcję do fikcyjnego uniwersytetu, położonego na nierzeczywistej wyspie.

I have a dream…

Marzę o Pninie – powiada Marta Wyka, odwołując się do sympatycznej powieści Vladimira Nabokova Pnin – „małym, dobrodusznym, łysym, śmiesznym, poczciwym, małomównym, serdecznym, trochę zagubionym”. Tak. Pnin jako postać polskiej literatury współczesnej zdaje się bytem niemożliwym, da się o nim tylko pomarzyć. Brak nam autora, który w mgiełce delikatnej ironii wiarygodnie stworzy ciepłą postać, nie przejeżdżając się po niej walcem zjadliwego sarkazmu. W świecie ironii nasi autorzy poruszają się bowiem jak słoń w składzie porcelany: jeśli dystans, to zabójczy, eliminujący, protekcjonalny, pełen wzgardliwej pobłażliwości. Lecz skoro tak, to dlaczego nie stać ich na ostre potraktowanie rodzimego środowiska akademickiego? Być może po prostu leży ono poza obszarem zainteresowania literatury polskiej, skądinąd gwałtownie szukającej dziś nowych tematów.