Erasmus. Impreza, epifania i kac

Beata Maj

Gdy piszę tę recenzję, media publikują doroczny raport Komisji Europejskiej na temat korzyści z programu Erasmus. To idealny moment! Książka Jagody Grudzień pod tytułem Erasmopeja właśnie ukazała się na rynku. Można porównać wnioski pani komisarz do spraw edukacji z przemyśleniami „córki” Erasmusa.

Jak wyznała w jednym z wywiadów, autorka powieści brała udział w stypendium, choć jej celem nie była opisywana w książce Norwegia. Przyznała, że pisała tę historię do szuflady. Fakt, że się ukazała, był w pewnym sensie wynikiem zbiegu okoliczności. Jagoda Grudzień znalazła ogłoszenie o konkursie. Fabuła jej pracy idealnie wpisywała się w jego temat, Erasmopeja trafiła więc na listę kandydatek i wygrała rywalizację.

Trochę podobnie rzecz wygląda z bohaterką książki Jagody Grudzień – Marcelą. W pewnym sensie stypendium w Norwegii jej się przytrafia. To jedno z wyjść, wynik wyboru dokonywanego pod koniec edukacji. Kiedy furtka się otwiera, okazuje się, że nieprzystosowana na pozór, antyspołeczna i neurotyczna bohaterka, odkrywa siebie i swoje miejsce. A przy okazji poznaje szerszy kontekst życia, pracy i swoich wyborów. Ba! Okazuje się, że Marcela przetasowuje swój świat. Imprezy, drugie życie prowadzone na Facebooku, czyli wszystko to, ponad czym była do tej pory, wciągają ją bez reszty. Zakompleksiona dotąd Marcela wśród obcych ludzi zaczyna siebie lubić.

Poznajmy bohaterkę przez pryzmat jej spotkania z kolegą z Niemiec, Hansem: „Marceline neurotyczne samouwielbienie, w większości zakrzyczane i odesłane do budy przez równie neurotyczny brak wiary w umysłowe (i nie tylko) możliwości, ocknęło się z letargu w podświadomości, a następnie, skomląc i przebierając łapkami, przecisnęło się ku poziomowi świadomemu, gdzie wpatrzyło się w twarz Hansa z psim przywiązaniem, błaganiem smutnych spanielich oczu i niepewnym uderzaniem ogonka o podłogę” – czytamy.

Na szczęście z pomocą przychodzi ożywcza ironia (a zwłaszcza autoironia) i kapitalne poczucie humoru. Groteskowo nakreślone sytuacje ubarwiają lekturę i zachęcają do pochłaniania kolejnych akapitów.

Przyznaję, że czytając niektóre fragmenty Erasmopei późno w nocy chichotałam głośno. Autorka posiadła umiejętność opisywania rzeczy trywialnych językiem wzniosłym, soczystym, skrzącym się niuansami. Śmiało można powiedzieć, że autorka – erudytka nie zanudza, ale zaprasza czytelnika w gościnę do krainy symboli kultury, znanych tropów, historii, faktów, postaci. Miesza je w europejskim tygielku, krasi zwrotami czerpanymi z języka angielskiego, często spolszczonymi.

„I na cholerę mi były te szkolne akademie o Święcie Niepodległości, o Piłsudskim i o Mickiewiczu, hę? Przez całe dzieciństwo usiłują z cibie zrobić patriotę-Polaka-katolika, koszmar, rzygać się chce, szowinistyczne wstecznictwo sieją w młodych sercach opornych na te przegniłe nowalijki, a potem co? Jedziesz na Erasmusa i wszystkim chcesz być, tylko nie Polakiem” – snuje swe gorzkie (choć i z pewnością ironiczne) rozważania bohaterka, a my zastanawiamy się razem z nią nad swoją tożsamością i miejscem w europejskiej „rodzinie”.

W powieści znajdziemy ogólne rozważania na temat ludzkiej natury – na przykład gdy czytamy o walce Marceli z jej katolickim poniekąd „obciążeniem”. Bohaterka, która chce być miła i nie sprawiać innym zawodu, od przyjaciela Hansa uczy się asertywności i poczucia własnej wartości.

Czy to jedyny sens Erasmusa? Dowartościowywanie zagubionych jednostek? Jest jeszcze inny, o którym wspomina raport pani komisarz: „Aż 33 proc. byłych studentów Erasmusa związało się z partnerem z innego kraju. Komisja szacuje, że 27 proc. studentów Erasmusa poznaje swojego długoletniego partnera właśnie podczas pobytu na stypendium, co oznacza, że od 1987 r., kiedy uruchomiono program, z „erasmusowych związków” urodziło się około miliona dzieci (www.polityka.pl, Na co komu Erasmus, czyli cała prawda o programie , stan z 27 IX 2014). W przypadku Marceli i jej przyjaciół uczących się i bawiących w Norwegii, możliwość spotkania nowych ludzi to doskonały pretekst do poszukiwań drugiej połówki.

Erasmus bawi, uczy, jest też podszyty pewną ideologią, o której mówi bohater książki, Hans: „A my tutaj budujemy świetlaną demokratyczną przyszłość opartą na humanistycznych wartościach, niezauważalnych dla mas, które zakończyły edukację na podstawówce i trzaskają głowice w fabrykach na rannej zmianie. My tutaj szerokie horyzonty dostrzegamy oraz prawdziwy wymiar egzystencji”.

Bohaterka książki, a razem z nią i my, podąża takim oto prostym szlakiem: wódka, modny cydr i piwo. Zagryzione lodami z czekoladą, lentilkami i rybą złowioną w norweskich wodach. Impreza na sto dwa, zabawa, poczucie, że zbliżamy się do sedna. I nagle kac. Zostaje wspomnienie po dobrej zabawie i to nieszczęsne pytanie: po co właściwie? Jaki był sens?

Erasmusowe imprezy i ich chwilowe „epifanie” to w moich oczach metafora całej wyprawy po wiedzę. Rwetes, zabawa, zgłębianie treści uniwersalnych dla naszej cywilizacji. A potem... Powrót. Codzienność. Szukanie pracy, czasu, pieniędzy.

Przeczytajcie tę książkę. Nawet jeśli już nie kwalifikujecie się do Erasmusa. Nie powinniście żałować.

Jagoda GRUDZIEŃ, Erasmopeja ,
Akademicka Oficyna Wydawnicza, Lublin 2014, seria: Studenckie czasy.