Druga dekada wirtualnej

Henryk Hollender

Ze dwa lata temu to było prawdziwe widmo, które zaczęło krążyć po naszym zakątku Europy, wywołując u wielu nadzieję, że stanie się cudownym lekarstwem na niedomagania nauki, które według innych wcale nie miały miejsca. Większość mediów obiegł wówczas taki mniej więcej tekst, kończąc rundę honorową na łamach wysokonakładowej prasy codziennej (tu: za serwisem www.naukowy.pl z 29 września 2009 r.): „Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego chce stworzyć Bibliotekę Wirtualnej Nauki [sic!] (BWN), dzięki której wszystkie instytucje naukowe w Polsce będą miały bezpłatny dostęp do najbardziej aktualnych światowych periodyków naukowych. BWN będzie działać od stycznia 2010 r. Nadrzędnym celem [...] jest wyrównanie szans w dostępie do źródeł naukowych uczonym z wszystkich ośrodków badawczych w kraju – powiedziała minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka. Jej zdaniem, w Polsce naukowcy mają ograniczony dostęp do baz danych publikacji naukowych. – Uczelnie do tej pory nie zawsze było stać na zakup odpowiednich licencji – tłumaczyła minister i podkreśliła, że tego rodzaju dostęp do informacji naukowych na polskich uczelniach powinien zaistnieć już wiele lat temu”.

Dobry uczynek, trudne do wyobrażenia zwycięstwo w bitwie o fundusze pomiędzy ministrami, ale informacyjny blamaż. Wirtualna Biblioteka Nauki wówczas od dawna już istniała. Cokolwiek dobrego powiedzieć o ministerstwie, przejęło ono funkcjonującą nazwę. I zrobiło to bez trudu, tak ogromna była niewiedza środowiska naukowego o tym, co tam się dzieje w komputerze, co można z niego wycisnąć i kto się tym w Polsce zajmuje.

Akcja ministerstwa była pewnego rodzaju powtórką z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy raptownie okazało się, że czas już zakończyć zwalanie wszystkiego na brak dostępu do piśmiennictwa naukowego. Dano wówczas bibliotekom wymienialne złotówki i dopuszczono do nich agentów prenumeraty z prawdziwego zdarzenia. Teraz, niemal dwadzieścia lat później, zgodnie z rozwojem technik transmisji tekstu naukowego, pani minister generalnie chodziło nie o wszelkie wydawnictwa elektroniczne, ale o takie, które byłyby dostępne za darmo dla docelowych użytkowników, czyli o rozpowszechnioną na świecie tzw. licencję krajową – zblokowany zakup rządowy dla wszystkich jednostek naukowych. W takim rozwiązaniu biblioteki niewiele mają do zrobienia, bo fizycznym odbiorcą są lokalne sieci komputerowe. Nie były jednak one zaskoczone, bo ministerstwo już od dawna dofinansowywało prenumeratę niektórych baz. Bibliotekarze pamiętają natomiast zainteresowanie, które towarzyszyło zapowiedziom o „utworzeniu BWN”. Wielu wybitnych uczonych uległo dezorientacji, nie chcąc przyjąć do wiadomości, że cały ruch polega tylko na tym, aby oni dostali więcej do czytania, w zupełnie nieergonomicznym języku i nieergonomicznej postaci fizycznej, wymagającej drukowania tego, co dawniej już wydrukowane lądowało na biurku.

Stronka z pakietem

contents ) i nie zwracać uwagi na mechanizm wyszukiwania i pozyskiwania tekstu. Dla młodzieży zaś, cokolwiek jest w komputerze, jest na „stronce” i nawet katalog jest „stronką biblioteki”; wyszukiwanie odbywa się na oślep, intuicyjnie, w ułamkach sekund, więc na ogół nikt się nie zastanawia, że obcuje z relacyjną bazą danych o specyficznym oprogramowaniu. Na początku zresztą tego oprogramowania mogło nie być. Teksty artykułów naukowych wyświetlało się, uzyskując dostęp do elektronicznej wersji czasopisma. Łza się w oku kręci, jeśli przypomnieć sobie, że czasopisma takie bywały bonusami dla prenumeratorów („subskrybentów”) wersji drukowanych, później zaś wersje drukowane stawały się tańsze dla odbiorców wersji elektronicznych. Dopiero jednak kształtował się wówczas układ, w ramach którego czasopisma elektroniczne odbierało się pakietami od wydawcy lub tzw. agregatora – w tym drugim przypadku w pakiecie mieściły się tytuły różnych wydawców, niekiedy o zaskakująco zróżnicowanej wartości.

Dostępność czasopism w pakiecie narzucała inną technikę wyszukiwania. Historycznie ukształtowany sposób zapoznawania się z treścią czasopisma (tytuł, wolumin, zeszyt) ustąpił tu miejsca poszukiwaniu autora, tytułu, tematu lub po prostu oczekiwanego w tekście ciągu znaków – w obrębie bazy jako całości.

Wkroczenie czasopism elektronicznych do Polski to temat godny, by obdzielić nim ze cztery doktoraty, ale w skrócie wyglądało to w sposób następujący. Jest końcówka lat dziewięćdziesiątych, biblioteki dość niemrawo rozglądają się za czasopismami elektronicznymi, a dyrektor Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Marek Niezgódka, z pewnym zniecierpliwieniem uruchamia w swoim ośrodku superkomputerowym „stronkę”, odsyłającą po kolei do pakietu czasopism wydawnictw Elsevier i Springer oraz do tzw. indeksów cytowań naukowych wydawnictwa Thomson Scientific (czyli już nie mitycznego Instytutu Informacji Naukowej w Filadelfii, który nadal zresztą żyje w tekstach wielu autorów, ale tylko polskich, i jeszcze nie Thomson Reuters). Stronka nazywała się wówczas nieco inaczej niż dziś: Biblioteka Wirtualna Nauki. Wirtualna nie wirtualna – była bardziej „fizyczna” niż inne serwisy online, bo udostępniana z serwerów ICM. Marek Niezgódka chciał tę zawartość mieć na własność, na zawsze, na swoich komputerach. Było to podejście niemodne, ale miało wyeliminować kłopoty z łącznością i – być może – wszelkie trudności i przeszkody takiego rodzaju, że międzynarodowy dostawca zabiera swój towar i znika. Była biblioteka, nie ma biblioteki – z drukowanymi książkami byłoby to nie do pomyślenia.

Ponadto Marek Niezgódka chce objąć cały materiał jednolitą wyszukiwarką, co od pewnego czasu nazywa się YADDA, ale postępuje powoli, choć pewnie ulegnie przyspieszeniu dzięki SYNAT−owi. Z czasem przybywa zasobów, pojawiają się linki do materiałów pochodzących z digitalizacji, materiałów licencjonowanych przez wydawców polskich, otwartych zasobów Internetu. Co zresztą jest powodem, że część uczonych już wówczas, dziesięć lat temu, sarkała na WBN; ich zdaniem umowy zawierane przez Niezgódkę, który skądinąd cieszył się opinią bezlitosnego negocjatora, oznaczały ponoszenie wielkich wydatków. Zdaniem wczesnych uczestników ruchu Open Access, zwłaszcza matematyków – takich zresztą, jak sam Niezgódka – do obsłużenia postępu w nauce wystarczą wartościowe materiały bezpłatne. Nie, nie bezpłatne dlatego, że opłacił już je rząd i przekazał za darmo uczelniom, lecz bezpłatne loco WWW.

Niezbędnik bibliotekarza

Z drugiej strony w żadnym kraju nie zrezygnowano z takich wydawców, jak Springer i Elsevier, których Wirtualna Biblioteka ma, czy też Oxford University Press, Sage i Wiley – których nie ma. Pod tym względem daleko nam jeszcze do obfitości, w stajni ICM brakuje dużej części naukowych perszeronów. Licencje krajowe w mocarstwach naukowych to kilkunastu największych dostawców pełnotekstowych czasopism i książek elektronicznych, przy czym np. brytyjska NESLI, która pozwala zaoszczędzić uczelniom ponad 13 mln funtów rocznie, nie ma w ogóle baz bibliograficznych, takich jak Web of Knowledge – same pełne teksty. Nie ulega jednak kwestii, że licencja krajowa w Polsce może jeszcze się znacznie rozwinąć. Wśród polskich humanistów słychać zwłaszcza narzekania na brak wielkiego serwisu JSTOR, który można kupować kolekcjami – zdigitalizowanych roczników amerykańskich czasopism naukowych. To nie znaczy, że biblioteki nie mają tego w ofercie – wiele kupiło bazy niedostępne za pośrednictwem ICM, niekiedy nawet na ekonomicznych warunkach konsorcjalnych, ale czerpią zawartość na własną rękę z serwerów wydawców.

Z Wirtualnej korzysta się w sposób zróżnicowany, ponieważ każda biblioteka ma swój własny system prezentowania dostępnych baz danych. Generalnie najprościej jest znaleźć się w obrębie swojej własnej sieci komputerowej i otworzyć Wirtualną Bibliotekę Nauki w ICM (http://vls.icm.edu.pl); co więcej, słyszę od kolegów, że wciąż bardziej funkcjonalne są interfejsy poszczególnych dostawców niż scalający interfejs under construction w ICM. Ale może przemawia za tym nasz konserwatyzm? Przy czym ICM też nie struga awangardy. Bazy są dostępne poprzez prostą listę, uporządkowaną w sposób następujący: Informator, Pełne teksty, Abstrakty i cytowania, Abstrakty, Zasoby faktograficzne, Polskie zasoby pełnotekstowe. Ten układ nie zmieniał się przez lata. Szczególnie przydatny i świetnie napisany jest Informator, aktualizowany w zależności od nowych uzgodnień z ministerstwem, dostawcami itp., absolutny niezbędnik bibliotekarza. Ale licencji krajowej poświęcono tam tylko parę słów. A w serwisie internetowym Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego analogiczne informacje są jakoś głęboko ukryte.

Tak więc pod adresem http://vls.icm.edu.pl/zasady/index.html#zasady czytamy: „W roku 2010 MNiSW przyznało dofinansowanie 50 proc. do następujących kontynuowanych licencji konsorcyjnych na rok 2011: ABI, ACS, AIP/APS, Emerald, Emis, Gmid, IEEE, Inspec, Knovel, LWW, Math, Nature, Reaxys, Scopus, Source OECD oraz Wiley−Blackwell. Ponadto w roku 2010 MNiSW zapewniło środki na 100−procentowe finansowanie licencji ogólnokrajowych Elsevier, Springer, WoK, Nature i Science w pierwszym kwartale roku 2011. Spodziewamy się, że środki na licencje ogólnokrajowe w dalszym okresie roku 2011 zostaną przyznane w pierwszym kwartale tego roku”.

Pełna licencja krajowa to zatem na razie tylko serwis ScienceDirect (Elsevier), ale bez swoich wspaniałych książek i bazy bibliograficzno−naukometrycznej SCOPUS, którą sobie instytucja może doprenumerować indywidualnie. To SpringerLink wydawnictwa Springer z Heidelbergu (nie, nie Axel Springer i nie Lange und Springer, jak się niekiedy podaje), z książkami. To flagowce nauki światowej, „Nature” i „Science”. I wreszcie matka baz bibliograficzno−naukometrycznych – dawne indeksy cytowań naukowych (Science, Social Science, Arts and Humanities, Conference Proceedings), scalone w serwisie Web of Science. Potrzebujemy go wszyscy do oceny jednostki naukowej i nas samych jako autorów publikujących z afiliacją jednostki. Uwaga – Web of Science na ogół bezbłędnie rozpoznaje, czy mamy uprawnienia do otwarcia pełnego tekstu wyszukanego artykułu i podsuwa nam link. I do tego różne uzupełnienia – zwłaszcza słynne Journal Citation Reports, mylone niekiedy z „listą filadelfijską” (Journal Master List), lecz bardziej od niej wybiórcze. I niedostępne w otwartym Internecie.