Szarość bieli

Rozmowa z prof. Grzegorzem Nowickim, kierownikiem Pracowni Grafiki Warsztatowej OFFSET Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu

Obchodzimy stulecie UAP, co sprzyja wspomnieniom o postaciach, które zaznaczyły się w historii uczelni. Jak pan wspomina studia w pracowni ówczesnego docenta, później profesora Jacka Rybczyńskiego?

Pracownia sitodruku Jacka Rybczyńskiego była jedną z pierwszych tego rodzaju pracowni wśród uczelni plastycznych w Polsce. Sama technika jest stosowana już od tysiąca lat, w Chinach i Japonii drukowano w ten sposób jedwab. Do Europy dotarła dużo później – na Zachodzie stała się dosyć popularna, ale w Polsce nie była znana, podobnie jak wiele innych technologii – mówimy tu o latach siedemdziesiątych. Jacek Rybczyński, który tę pracownię stworzył, był grafikiem i posługiwał się przeważnie wklęsłodrukiem, pracownia sitodruku miała więc charakter eksperymentalny. Przypominają mi się lekko anegdotyczne historie. W tym siermiężnym okresie niewiele zjawisk europejskich do nas docierało. Spotkania w pracowni często miały charakter stricte towarzyski – Jacek Rybczyński zainicjował pieczenie pizzy i to wielokrotnie nam się udawało. Pizza w Polsce nie była wtedy znana, a my mieliśmy prodiż, wyrabiało się ciasto, pamiętam, że w tym prodiżu dzieliło się ciasto na pół: część była z rybami, a część z mięsem, z warzywami, z papryką. Robiło się sosy…

Umawialiście się, kto przyniesie rybę, kto warzywa?

Tak. Oczywiście pamięć jest złudna, ale jak sobie próbuję przypomnieć, to takiej pizzy już nigdy nie jadłem. A propos pizzy – chyba najbardziej paskudną zjadłem w Wenecji. Ale to na marginesie.

Z historii stricte osobistych: u Jacka Rybczyńskiego robiłem dyplom z grafiki warsztatowej. Jeśli chodzi o technologię, był on częściowo z sitodruku, częściowo z offsetu, ale podstawową narracją, czyli językiem, na którym się opierałem, była fotografia. Na fotografię patrzono wówczas pobłażliwie, jak na kategorię B, a ponieważ wszystko w moim dyplomie było oparte na fotografii, więc dużo nie brakowało, abym go nie obronił.

Tylko ze względu na to medium?

Tak. To był okres przełomu, lada moment – za rok, dwa – okazało się, że fotografia w tym obszarze sztuki jest równie efektywna i skuteczna. Niebawem krytyk sztuki Bożena Kowalska wymyśliła pojęcie realizmu fotograficznego i określiła nim działania grupy twórców, do której się zaliczałem.

Czy na studiach brał pan także udział w zajęciach Pracowni Fotografii?

Musiałem przez nią przejść, bo to mieściło się w spektrum przedmiotów, które trzeba było zaliczyć, ale z fotografią miałem do czynienia już dużo wcześniej – w liceum sztuk plastycznych. Inicjatorem mojego entuzjazmu był niedawno zmarły profesor Stasiński. Niezależnie od programu myśmy bawili się fotografią i ta fotografia stała się dla mnie istotna. Tak jest zresztą do dziś. Wracając do dyplomu na Wydziale Malarstwa, Grafiki i Rzeźby – z zakulisowych rozmów się dowiedziałem, że bardzo bronili mnie prof. Alicja Kępińska i prof. Antoni Zydroń, którzy mieli intuicję, że nadchodzi jakiś przełom. W czasie studiów uczestniczyłem także w zajęciach pracowni prof. Tadeusza Brzozowskiego i prof. Waldemara Świerzego. Waldemar Świerzy akceptował to, co proponowałem, był jednak przedziwnym pedagogiem – w niektórych sytuacjach nieco się rozbudzał, ale miał naturę sfinksa, więc niczego nie komentował, najwyżej potwierdził. Najtrudniejszy był dla mnie pierwszy rok. Dygresja: ukończyłem Licem Sztuk Plastycznych w Poznaniu (wówczas im. Franciszka Bartoszka, a obecnie im. Piotra Potworowskiego) i była taka tendencja, jeżeli chodzi o przyjmowanie absolwentów…

Raczej o nieprzyjmowanie, tak?

Tak, bo absolwent liceum sztuk plastycznych jest…

…zmanierowany?

Tak. Uważano, że z takim nic się nie da zrobić. Udało mi się zdać za trzecim razem.

Słyszałam, że niektórzy (także obecni profesorowie) zdawali po siedem razy. Jeden z nich opowiadał, że wszyscy byli zaskoczeni, gdy z jego klasy kilka osób zdało przy pierwszym podejściu – to był ewenement, od wielu lat szła fama, że nie przyjmują absolwentów.

Takie lekko patologiczne historie.

Zmieniając nieco temat, co jest stałe, a co zmienne w dziedzinach, które pan reprezentuje?

Mam pewien problem ze zdefiniowaniem tego. Będąc już po drugiej stronie, pracując jako asystent czy nauczyciel, przez większą część mojego życia byłem przypisany do dosyć hermetycznego obszaru, jakim jest grafika projektowa. Jednak po jakimś czasie doszedłem do konstatacji, że jest tylko jedna grafika. Są pewne cechy, które różnią grafikę warsztatową i projektową, ale generalnie się wydaje, że to jeden obszar. Cywilizacja nam funduje zmienność. Choć nadal są języki tradycyjne: wypukłodruk, wklęsłodruk, druk płaski, to w międzyczasie pojawił się mocno rozwijający się obszar technologii cyfrowych.

Ten obszar jest związany także z grafiką warsztatową?

Tak, ale spotykamy się czasami z pewnym oporem wobec akceptacji nowego. Niektórzy uważają, że szlachetne są techniki tradycyjne, a techniki cyfrowe nie należą do najszlachetniejszych. Powoli jednak to się zmienia i świat grafiki cyfrowej jest coraz bardziej intensywny, coraz więcej krajowych czy międzynarodowych przeglądów odbywa się w tej technologii i można z ręką na sercu powiedzieć, że ten język jest już w stu procentach zaakceptowany w całości spektrum grafiki.

Na czym polega różnica pomiędzy grafiką warsztatową i projektową?

Próbowałem na własne potrzeby zbudować definicję. Grafika projektowa, jak mi się wydaje, to obszar aktywności, który realizuje sygnał płynący z zewnątrz. Jest to zazwyczaj przekazane przez kogoś zadanie. Oczywiście wszystko ma związek z wrażliwością, z talentem osoby, która to zadanie próbuje wykonać, wyartykułować. Natomiast grafika warsztatowa, czyli tzw. artystyczna, to artykulacja sygnału, który istnieje wewnątrz i którym ktoś próbuje się podzielić z innymi ludźmi.

Możemy powiedzieć, że media w obu przypadkach są analogiczne?

Tak. Wracając do grafiki projektowej, czyli komunikacji wizualnej, istnieje dosyć aktywny obszar, który po angielsku nazywa się self-edition, czyli rodzaj wypowiedzi stricte autorskiej, ale posługującej się językiem grafiki projektowej. Tutaj nie można podchodzić dogmatycznie, bo grafika projektowa bardzo często korzysta z poetyki grafiki warsztatowej.

Te dziedziny bardzo się przenikają…

Wydaje mi się, że to stała tendencja, ale też jest chyba coraz więcej zmiennych, które funkcjonują także w obszarze edukacji związanej z komunikacją wizualną, czyli z grafiką projektową. Są pewne reguły, ale tak naprawdę do każdego nowego zadania definiuje się nowe reguły. Dla mnie istotna jest taka zasada jak kontekst i kontrast. Posługując się nią, można zbudować, zaprojektować jakąś efektywną kompozycję. Mamy pewien dualizm: mały/duży, cisza/dźwięk (dźwięk bez ciszy nie istnieje). Tych biegunów jest więcej, można je mnożyć, mamy je zakodowane w podświadomości i każdy w sobie właściwy sposób może przenieść tę formułę na stan projektowania. W przypadku grafiki projektowej pewną stałą, której nie można jednak przyjmować w sposób dogmatyczny, jest warstwa semantyczna zakodowana w kolorach. To ma związek z wrażliwością człowieka – pewne obszary barwy dają analogiczne skojarzenia. Tutaj jednak trzeba mieć świadomość związku z danym obszarem kulturowo-geograficznym, bo ta sama barwa na antypodach może mieć zupełnie inny kontekst niż u nas. Zawsze wracam do podstawowej formuły, że do każdego zadania należy podejść w sposób odkrywczy.

Przedstawia się pan jako entuzjasta i „badacz” Tatr. Na czym polegają te badania?

Słowo badacz jest lekko ironiczne czy sarkastyczne i ma związek z działalnością hobbystyczną, jaką jest grafika. W ciągu mojego życia zrobiłem kilka cykli graficznych, które źródłowo usytuowane są w Tatrach.

Na bazie fotografii?

Tak. I faktem jest, że nadal Tatry są dla mnie miejscem magicznym, mistycznym.

Kiedy pojawiła się ta fascynacja?

Przypadek zdarzył, że od maleńkiego dziecka co roku na miesiąc wyjeżdżałem z rodzicami w Tatry. Potem jeździłem w sposób bardziej świadomy. Zresztą nadal jeżdżę w te góry i nadal nie rozumiem, co jest takiego, że one tak bardzo mnie przyciągają. Miałem okazję w swoim życiu oglądać różne góry – Alpy, Hindukusz, Bieszczady… Fajnie, wszystko OK, ale nic chyba nie zastąpi mi Tatr, choć w tej chwili, z racji na popularność, to jest miejsce dosyć upiorne.

Jeszcze dygresja związana z tą – podkreślam – hobbystyczną działalnością, czyli robieniem grafik. Powstało kilka cykli, jednak w jakimś momencie poniosłem porażkę. Zaproszono mnie na wystawę – specjalnie znów pojechałem w plener w Tatry, zrobiłem obszerną dokumentację. Wystawa się odbyła, ale tym razem nie potrafiłem tych magicznych dla mnie rzeczy wydobyć, choć poprzednio to się udawało. Nadal bawię się swoją hobbystyczną działalnością. Okazało się, że pewną magiczność, którą rejestrowałem w Tatrach, zacząłem nagle dostrzegać wokół siebie. Nie muszę więc jeździć w góry, aby znajdować rytmy, struktury… Jestem entuzjastą i dostrzegam urodę – co może brzmieć dosyć karkołomnie – w destrukcji, w erozji.

W Tatrach też fascynuje pana właśnie ten wątek?

Tak – martwe kamienie. Miejscem magicznym dla mnie jest Dolina Pańszczycy, przed wejściem na Krzyżne. Wiele dokumentów fotograficznych, które poddawane były moim ingerencjom, powstało też w Tatrach Zachodnich. Fascynują mnie płynne, łagodne linie pagórków, zderzone z agresywną formułą połamanych skał i kamieni.

Miałam przyjemność oglądać prace dyplomowe wykonane w pana pracowni. Czy pana żywiołem jest prowokacja?

Chyba nie, ale mam świadomość, że dla młodego człowieka jest to bliższy obszar i dlatego, jako stoicki obserwator, daję im przyzwolenie. Wchodzą w tę rzekę. Jest to naturalne, że młody człowiek ma chyba większą potrzebę testowania, badania granic. Stan naszej kultury, cywilizacji obecnie jest taki, że „nic co ludzkie nie jest nam obce”. Zresztą żadnej prowokacji chyba nie można sobie wymyślić. Nie uprawiam cenzury, chociaż… nie do końca. Kilkakrotnie zdarzały się sytuacje, kiedy musiałem uświadomić studenta, projektanta, że przekracza granicę, co może boleśnie dotknąć drugiego człowieka.

Spotkał się pan ze zrozumieniem?

Zazwyczaj tak. Zresztą wiele jest sytuacji, kiedy powstają takie „prowokacje”, że autor nie ma nawet świadomości przekroczenia pewnych granic.

Doszliśmy do ściany? Już wszystko zostało wyeksplorowane?

Może to brzmi dosyć pesymistycznie, ale wszystko nie. Rzeczywistość się zmienia, można ją komentować, opisywać na kolejne sposoby, wariacje, i wciąż jest szansa na istnienie takiej aktywności. Mówiłem o pewnych regułach czy braku reguł. Nie jestem i nie chciałbym być dogmatyczny. Nawet jeśli coś jest białe, to być może można spojrzeć z góry i zobaczyć szarość.

Jak to się sprawdza w relacjach ze studentami?

Studenci są różni. Jestem może osobą naiwną – czasami widzę, że ktoś chce się prześlizgnąć czy uzyskać coś zerowym wysiłkiem, ale mimo takiej postawy przeważnie, na ile to możliwe, szukam w propozycji studenta jakichś wartości. I bardzo często zdarzało mi się, że ktoś, kto traktował własny projekt jako rzecz marginalną, odkrywał nagle jakąś grę, zabawę i biegunowo zmieniał postawę niechęci.

Rozmawiała Krystyna MATUSZEWSKA