Redagowanie książki naukowej

Marek Misiak

Moje poprzednie wypowiedzi w ramach tego cyklu dotyczyły głównie redagowania artykułów do czasopism naukowych, choć wiele prawidłowości można odnieść także do publikacji o większych rozmiarach. Teraz chciałbym się skoncentrować na problemach pojawiających się podczas przygotowania do składu, samego składu oraz korekty druków zwartych – książek, a przede wszystkim skryptów i kompendiów, gdyż tego typu opracowania trafiają na moje biurko najczęściej. Specyficzne trudności wynikają tu przede wszystkich ze współautorstwa. O ile w przypadku artykułów, choć autorów jest kilku lub kilkunastu, jedna osoba ujednolica często całość przed złożeniem manuskryptu, o tyle przy skryptach i kompendiach zdarza się nierzadko, że każdy rozdział lub część są opracowywane przez kogoś innego i przesyłane jako zbiór osobnych plików. W rezultacie bywa, że w każdej partii tekstu stosuje się nie tylko inne skróty, ale wręcz zupełnie inny sposób przekazu wiedzy: od telegraficznego skrótu w punktach do narracji przypominającej gawędę (podatne są na to zwłaszcza opracowania popularnonaukowe). Powrócę do tej kwestii.

Chciałbym na początku jasno przekazać jedną rzecz: nie jest tak, że do wydawnictw naukowych trafia surowiec przypominający słowne salami, z którego bohaterski redaktor w pocie czoła, niczym Fidiasz lub Hefajstos, wykuwa coś nadającego się do publikacji. Z pustego i Salomon nie naleje, a teksty, które wymagałyby napisania prawie od nowa, są po prostu zwracane autorom. To oni są specjalistami w danej dziedzinie, próba ghostwritingu ze strony redaktora, nawet za ciężkie pieniądze, mogłaby się zakończyć jeszcze większą katastrofą. Materiały, które wjeżdżają na moje biurko z lewej strony, są na ogół naprawdę kompetentnie napisane. Na prawą stronę po obrobieniu przesuwam teksty lepsze, a nie nareszcie kwalifikujące się do czegokolwiek. Gdyby było inaczej, nie wykonywałbym tej pracy w ramach pokuty za grzechy przodków, tylko zatrudnił się gdzie indziej.

Nie uprawnia do arogancji

Redagowanie książki, nawet tylko skryptu, stanowi dla redaktora wyzwanie większe niż przygotowanie czasopisma. Nie z powodu objętości. Cały numer miesięcznika czy kwartalnika może być obszerniejszy niż niejeden skrypt. Chodzi o większą swobodę zarówno dla autora, jak i redaktora. Układ treści, szereg innych elementów opisanych w konwencji wydawniczej, a czasem nawet objętość artykułów publikowanych w czasopiśmie naukowym to kwestie odgórnie narzucone, z którymi autor nie może raczej dyskutować. Natomiast publikacja – jeśli nie wychodzi w ramach serii – może przyjąć prawie dowolną postać, a wiele serii dopuszcza nawet znaczną swobodę. W związku z tym trzeba omawiać z autorem planowaną objętość książki, jej układ, typografię, projekt okładki i szereg innych kwestii. Jeśli autorów jest kilku, czasem delegują jednego przedstawiciela do negocjacji, a czasem każdy ma swoją wizję. Niektóre wyobrażenia o tym, jakie rozwiązania będą najlepsze, redaktor musi korygować. Winien to jednak robić z wyczuciem, gdyż żaden poziom profesjonalnej wiedzy ani doświadczenia nie uprawnia do arogancji. Czasem takie ucieranie kompromisu bywa jednak trudne, gdyż edytor rzadziej może powiedzieć „nie możemy”, a częściej „nie byłoby to moim zdaniem najlepsze rozwiązanie”. Niektórzy autorzy ufają redaktorom albo po prostu nie mają czasu na dyskutowanie o każdym szczególe; inni najchętniej złożyliby książkę sami, gdyby umieli.

Problemy podczas redagowania nie wynikają najczęściej z tego, jaki jest sam tekst, ale z tego, jak jest podzielony na mniejsze części. Niektórzy autorzy piszą skrypty dla studentów tak, jakby pisali powieść – tworzą jedną ciągłą narrację, podzieloną jedynie na akapity. Redaktor wprowadza wtedy własne podrozdziały i śródtytuły, nie zawsze zgodnie z naturalnym biegiem myśli w tekście. Paradoksalnie, więcej pracy nastręcza materiał, w którym taka segmentacja jest zbyt wielostopniowa. Zdarzało mi się już redagować prace, w których w rozdziale o objętości jedynie sześciu stron wprowadzono siedmiostopniowy podział na podrozdziały i mniejsze elementy, z których większość liczyła maksimum cztery-pięć zdań, a niektóre tylko jedno. Autor działał zapewne w przekonaniu, że ułatwi to zarówno ciągłą lekturę opracowania, jak i wyszukiwanie konkretnych informacji poprzez spis treści. Gdyby podział był dwu-, nawet trójstopniowy, tak by faktycznie było. Ale przy pięciu, a nawet siedmiu poziomach żadna z tych funkcji nie jest już realizowana. Tytuł podrozdziału lub śródtytuł co kilka wierszy zaburza tok lektury, czytelnik gubi się w długich oznaczeniach podrozdziałów (np. 1.2.4.7.6.2), a spis treści – jeśli miałby uwzględniać wszystkie poziomy segmentacji tekstu – przypominałby bardziej indeks rzeczowy.

Prace nad tak podzielonym materiałem są długie także dlatego, że stanowi on prawdziwy koszmar składacza. Nawet drobna zmiana w korekcie (a zatem po składzie), powodująca skrócenie kolumny tekstu na stronie o jeden wiersz, skutkuje koniecznością przeskładania kilku stron, gdyż nad ani pod śródtytułem nie mogą się znajdować pojedyncze wiersze. Im więcej takich elementów, tym trudniej też wpasować w layout tabele lub ryciny. W takiej sytuacji redaktor albo sugeruje całkowitą rezygnację z najniższych poziomów podziału jako najmniej istotnych, albo – jeśli autor kategorycznie się nie zgadza – przerobienie ich na nienumerowane śródtytuły, którymi mimo wszystko łatwiej operować w składzie.

Zwięzłość czy dygresje?

Czasem wreszcie problematyczne stają się odmienne upodobania stylistyczne poszczególnych współautorów publikacji. Mogłoby się wydawać dziwne mówienie o stylu w odniesieniu do tekstów, których zadaniem jest obiektywny opis wiedzy pozyskanej za pomocą sformalizowanych metod. Nie chodzi tu jednak o skłonność do nadużywania przymiotników, tylko o sam sposób przekazu – jest on zapewne (to jedynie mój domysł) związany bardziej z temperamentem intelektualnym, a być może wręcz cechami osobowości danego badacza (redaktor musi być po trosze psychologiem-amatorem) niż z upodobaniami czysto językowymi. Jedni chcą w krótkich żołnierskich słowach, posługując się samymi punktami, podpunktami i równoważnikami zdań, omówić zagadnienie możliwie zwięźle, inni przytaczają przeciwne opinie i snują dygresje. Każda z tych form dyskursu może być dobra w zależności od charakteru publikacji. Jeśli jednak jeden rozdział w książce będzie zredagowany w jeden omówiony sposób, a kolejny w drugi, nawet najbardziej niewyrobiony czytelnik będzie miał wrażenie chaosu. W takiej sytuacji redaktor najczęściej przerabia tekst sam, a następnie konsultuje zmiany z autorem; kwestie stylistyczne leżą w kompetencjach właśnie redaktora i tu ma on nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek pomóc autorowi. Omawiany problem częściej pojawia się podczas opracowywania publikacji w języku angielskim – być może niektórzy autorzy czują się bezpieczniej, operując mniej skomplikowanym językiem. Jeśli tak jest, to chciałbym podkreślić, że to zbyt surowe ocenianie swoich kompetencji językowych. Znakomita większość publikujących naukowców, z którymi jak dotąd miałem okazję pracować, posługuje się angielskim znacznie lepiej niż się im wydaje. Tak, ich teksty wymagają redakcji, ale tak samo byłoby, gdyby napisano je po polsku. Nie ma się co bać pisania ciągłych narracji. Nie myli się tylko ten, który nic nie robi.

Bywa, że niektórzy autorzy wprowadzają do stworzonych przez siebie części książki przydatne elementy dodatkowe, świadczące o doświadczeniu w pisaniu publikacji dydaktycznych lub popularnonaukowych. Są to różnego rodzaju ramki z ważniejszymi pojęciami, przeznaczone do umieszczenia w tekście lub na marginesie, oraz pomysłowe podsumowania na końcu każdej całostki (po angielsku nazywane są one czasem take-home messages ). Źle będzie jednak wyglądało, jeśli dany element znajdzie się na końcu tylko jednego albo niektórych rozdziałów. Książka zacznie się wtedy wyraźnie rozpadać koncepcyjnie. Czytelnik będzie czuł, że to bardziej zbiór artykułów, a nie jednolita publikacja, nawet jeśli żadna jej część nie była wcześniej nigdzie publikowana. Redaktor musi wówczas podjąć trudną decyzję: czy usunąć dany element lub wciągnąć go do głównego tekstu (marnując częściowo lub całkowicie pomysłowość autora), czy też tworzyć (sami lub we współpracy z autorami) podobne elementy w tych rozdziałach, gdzie ich nie ma (przysparzając sobie znacznie więcej pracy). Niestety, gdy goni czas, częściej podejmowana jest ta pierwsza decyzja.

Własne dzieło

Ujednolicanie zapisu terminów, słów i zwrotów mających więcej niż jedną dopuszczalną formę czy skrótów to na tle tego typu dylematów zadanie niezbyt złożone. Musi być jednak wykonane dokładnie, gdyż autorzy poszczególnych części publikacji często nie konsultują się ze sobą w tak pobocznych dla nich (lecz nie dla redaktora) kwestiach. Problem może się pojawić wtedy, gdy na etapie korekty autorskiej okazuje się, że jeden ze współautorów obstaje przy preferowanym przez siebie sposobie zapisu i trzeba dostosowywać do tego części stworzone przez pozostałych.

Cały ten Sturm und Drang jest jednak z punktu widzenia redaktora wart zachodu. Można to poczuć, gdy gotowa książka przyjeżdża wreszcie z drukarni. Widzieć co miesiąc czy co kwartał swoje nazwisko w stopce czasopisma to nie to samo, co otworzyć materialną, papierową książkę na stronie redakcyjnej i zobaczyć siebie jako redaktora czy nawet tylko korektora. Rozumiem, że żyjemy w czasach krótkich form, ale druk zwarty, zwłaszcza faktycznie wydany drukiem, niesie ze sobą pozaracjonalne skojarzenia, które dla osoby lubiącej swoją pracę (jak ja) są po prostu ważne. A jeśli w dodatku miało się autentycznie twórczy wkład w treść i/lub formę książki, to po prostu ma się poczucie obcowania z – toutes proportions gardées – własnym dziełem. Niektórzy redaktorzy (nie tylko panie) mówią nawet o zredagowanych przez siebie książkach jako swego rodzaju dzieciach (to chyba nawiązanie do koncepcji dzieł jako „dzieci” filozofa u Platona), ale ja nie posuwałbym się aż tak daleko. Po prostu w odpowiedzi na pytanie, czym się właściwie w życiu zajmuję, mogę położyć na stole książkę (najlepiej w twardej oprawie) i powiedzieć: Tym.