Jeden nawrócony, czyli problemy z piśmiennictwem

Marek Misiak

W poprzednich tekstach z tego cyklu starałem się pokazać czytelnikom, że praca w wydawnictwie naukowym to nie kojarząca się wielu z redakcją i korektą dłubanina przy przecinkach, a jeśli nawet dłubanina, to wymagająca kreatywności i współpracy z autorem. Gdy się zastanawiam, czy jakaś część mojej pracy faktycznie potwierdza potoczne wyobrażenia o przygarbionych niczym Brat Bibliotekarz z Imienia róży redaktorach ślęczących w grubych okularach nad wydrukami, to jest to sprawdzanie listy piśmiennictwa (bibliografii). To faktycznie często praca nudna i żmudna, ale niestety bardzo potrzebna. W dalszym tekście będzie mowa zarówno o bibliografii załącznikowej, jak i uzupełniającej oraz przypisach bibliograficznych.

Na liście piśmiennictwa mogą się rzecz jasna pojawiać literówki, błędy interpunkcyjne, a nawet ortograficzne. Z mojej praktyki wynika, że o ile większość artykułów nadsyłanych do wydawnictwa, w którym pracuję, jest starannie sprawdzana przed wysyłką, to taka autorska autokontrola dotyczy abstraktu, tekstu artykułu i ewentualnie (już nie zawsze) tabel i podpisów do rycin. Natomiast lista piśmiennictwa sprawia często wrażenie stworzonej raz przez jednego tylko członka zespołu autorskiego i nigdy już później przez nikogo nieoglądanej. Wyżej wymienione usterki mogą zatem wynikać albo z faktu, że opis bibliograficzny był kopiowany ze źródła (np. bazy elektronicznej) zawierającego błąd i został on powielony, albo przeciwnie – z tego, że opis był przepisywany ręcznie. Tytuły wielu książek, artykułów i dokumentów oraz tytuły czasopism i nazwy wydawnictw zawierają często nazwy własne lub wyrazy tak rzadkie, że edytory tekstu na ogół nie mają ich we wbudowanych słownikach, zatem sam program nie będzie sygnalizował problemu. Zwykłe przeskanowanie tekstu wzrokiem, często wystarczające do wyłapania literówek w ciągłym tekście, może nie być tak skutecznie w przypadku listy piśmiennictwa, gdzie trzeba powoli i uważnie czytać każdy wyraz.

Błędy interpunkcyjne biorą się zaś z nieprzestrzegania obowiązujących w danym czasopiśmie i na ogół podanych na stronie internetowej wytycznych. Oddzielanie poszczególnych elementów opisu bibliograficznego przecinkami, średnikami lub kropkami nie jest jedynie konwencją (jak szereg innych reguł w edytorstwie), lecz służy segmentacji opisu na części, a w ich obrębie na mniejsze elementy. Sęk w tym, że nie ma ani jednej międzynarodowej konwencji takiego zapisu, ani nawet ujednoliconych stylów w obrębie poszczególnych krajów lub obszarów językowych. Tzn. są normy opisów bibliograficznych, ale niejedne i nie ma żadnych sankcji zobowiązujących do ich przestrzegania. Częstym błędem jest też wymienne używanie łącznika/dywizu (-) i myślnika/półpauzy (–) zamiennie i zapewne bez świadomości, że są to dwa różne znaki. W większości sytuacji nie jest to istotne, jeśli chodzi o znaczenie, ale niekiedy łącznik i myślnik pozwalają rozróżnić łączność i zakres. Ponadto jest to błąd widoczny dla każdej osoby choć trochę znającej się na edytorstwie i jego niepoprawienie sprawiłoby, że cała publikacja wyglądałaby wyjątkowo nieprofesjonalnie. W opisach bibliograficznych jest to widoczne przede wszystkim przy podwójnych nazwiskach, które pisane są z łącznikiem (Peciak-Pyciak), i zakresach stron w cytowanej publikacji, co z kolei podawane jest za pomocą półpauzy (150–165). Wyższy poziom zaawansowania to odróżnianie podwójnych nazwisk od nazw chorób, testów i innych metod badawczych, gdzie są to nazwiska dwóch różnych osób (choroba Leśniowskiego–Crohna, test Manna–Whitneya).

Numery, zeszyty, suplementy

Nie oczekuję zatem od autorów, że będą specjalistami od opisów bibliograficznych – to moja praca i m.in. po to artykuły i książki przechodzą przez moje ręce. Ważne jest natomiast, aby substrat metaforycznie wjeżdżający na moje biurko niczym półprodukt na taśmie produkcyjnej nadawał się do obróbki. Nie jest bowiem rzadkością, że opisy bibliograficzne niektórych lub wszystkich pozycji cytowanych w znakomicie swoją drogą napisach artykułach lub książkach są po prostu niekompletne. Najczęstszy błąd chcę omówić na początku, gdyż nawet niektóre wytyczne dla autorów formułowane przez redakcje czy szerzej uznawane zasady tworzenia opisów bibliograficznych (w moim przypadku American Medical Association Manual of Style ) nie ujmują tej kwestii konsekwentnie. W czasopismach naukowych w większości artykułów najczęściej cytowane są inne artykuły, druki zwarte zdecydowanie rzadziej. Podawane są rzecz jasna nazwiska autorów (do tej kwestii jeszcze powrócę), tytuł artykułu, tytuł czasopisma lub jego znormalizowany skrót (do tej kwestii także powrócę) oraz… no właśnie, co? Normy zarówno amerykańskie, jak i polskie najczęściej nakazują następującą sekwencję: rocznik, numer, zeszyt w nawiasie, a potem numery stron. Podawanie konkretnej daty publikacji (chyba, że jest to ahead of print on-line jeszcze nieopublikowany w konkretnym numerze) czy numeru DOI w wielu redakcjach nie jest póki co obowiązkowe (chyba że publikację internetową da się zidentyfikować tylko w taki sposób).

Błąd, o który mi chodzi, polega na tym, że wielu autorów podaje numery, ale nie podaje zeszytów. W większości przypadków nie utrudnia to odnalezienia danego numeru czasopisma, ale mogą się zdarzyć sytuacje, kiedy wydłuża to ten proces, jeśli dane czasopismo nie jest w całości dostępne on-line – wtedy trzeba przeszukiwać wszystkie zeszyty w obrębie danego numeru (a może być ich kilka lub nawet kilkanaście). Ponadto tu też ważna jest konsekwencja. Jeśli podajemy w nawiasach numery zeszytów, to przy wszystkich cytowanych czasopismach, które dzielą się na zeszyty, a nie tylko przy przypadkowo wybranych. Niekiedy zeszyt podany w nawiasie ma dodatkowe oznaczenia, najczęściej wskazujące, że jest suplementem, i to też ma znaczenie, bo może być numer, w ramach którego opublikowano i zeszyt 5, i suplement 5, względnie niektóre zeszyty dzieliły się dodatkowo na części. Uzupełnienie takich danych nie stanowi na ogół dla redaktora problemu (można to sprawdzić w internecie), ale wydłuża czas pracy nad artykułem.

Trzech pierwszych autorów

Drugi częsty błąd to podawanie zbyt dużej lub zbyt małej liczby współautorów. Wiele konwencji wydawniczych daje tu jasne wskazówki, np. jeśli liczba autorów artykułu przekracza sześciu, podajemy tylko pierwszych trzech, a potem piszemy „et al.”. Zdarzają się jednak często autorzy hiperpoprawni, którzy ucinają pozostałych autorów również wtedy, gdy jest ich czterech lub pięciu. Dzięki temu redaktor musi kontrolować, czy nie został wdrożony taki proceder za każdym razem, gdy na liście piśmiennictwa lub w przypisie bibliograficznym widzi „et al.”. Przy autorach warto też wspomnieć o zapisie nazwisk zawierających znaki inne niż 24 litery alfabetu łacińskiego. Obowiązuje tu zapis z międzynarodowych baz bibliograficznych (w przypadku artykułów medycznych – PubMed/MEDLINE). Autorzy nie są zobowiązani do żadnej konsekwencji, więc może się zdarzyć, że niektórzy badacze, np. tureccy, polscy, szwedzcy czy niemieccy, będą figurowali w bazach w oryginalnym zapisie, inni w angielskiej transkrypcji, a jeszcze inni po prostu bez nietypowych znaków (czyli „Wisnia” zamiast „Wiśnia”).

Zdarzają się też błędy poważniejsze, których redaktorzy często nie są w stanie poprawić sami (lub byłoby to obarczone dużym ryzykiem błędu) i są zmuszeni zadawać autorom pytania, odsyłając materiał do korekty autorskiej. Dotyczy to przede wszystkim cytowania dokumentów o mniej typowym charakterze: raportów rządowych, przeróżnych wytycznych i innych publikacji, które nie są ani typowym drukiem zwartym, ani artykułem w czasopiśmie. Na ogół da się je wpasować w jakąś konwencję zapisu, ale bywa, że samo ustalenie jaki to typ dokumentu (jeśli nie jest dostępny on-line) jest bez pomocy autorów niemożliwe. O ile np. wskazanie miejsca wydania i podmiotu wydającego w przypadku publikacji zwartej należy do kompetencji redaktora, o tyle autor powinien wiedzieć, jaki rodzaj źródła cytuje. Nawet dla powoływania się na prywatną korespondencję są odpowiednie wzorce zapisu. Bywa też, że dany raport lub inny dokument został opublikowany w formie książki lub artykułu w czasopiśmie i wtedy również ma to znaczenie dla sposobu zredagowania opisu bibliograficznego. Chodzi o to, by redaktor o tym wiedział, a nie musiał samemu szukać w internecie albo pytać autora. Inna sprawa, że w dobie internetu zdarzają się publikatory będące czymś pomiędzy czasopismem on-line a wydawnictwem publikującym e-booki i powyższe rozróżnienia mają czasem (nomen omen) akademicki charakter.

Redaktor dłubie

Istotne jest wreszcie – i to także informacja nie do uzupełnienia bez pomocy autora – podawanie daty dostępu przy stronach internetowych. Przy umieszczonych w internecie PDF-ach nie jest to potrzebne, ale strony mogą być modyfikowane nawet codziennie i dany URL może już albo donikąd nie prowadzić, albo będzie to już inna podstrona. Data dostępu pozwala ustalić, do postaci strony z którego momentu się odwołujemy. Ważne jest także podawanie dokładnego adresu URL, a nie jedynie ogólnego dla strony głównej – wyszukiwanie po tytule nie zawsze jest skuteczne, gdyż niektóre podstrony nie mają osobnych tytułów i czytelnik może być zmuszony do mozolnego przeszukiwania np. całego dużego portalu.

Rozumiem, że wiele osób, czytając te wynurzenia, może pomyśleć, że teraz to już naprawdę jest sztuka dla sztuki i czepialstwo. Obawiam się, że niestety nie. Takie kwestie mogą się wydawać bez znaczenia, dopóki ktoś nie próbuje na podstawie niekompletnej informacji bibliograficznej odnaleźć jakiegoś trudniej dostępnego i nietypowego dokumentu. Ale gdy się okazuje, że są trzy sążniste elaboraty spełniające te kryteria wyszukiwania, nie wiadomo, o który chodzi. Lista piśmiennictwa ma służyć pomocą przy szukaniu dalszych informacji – musi to umożliwiać bez zbędnego wysiłku. Redaktor dłubie, dłubie, ale koniec końców w jednym na sto przypadków okaże się to potrzebne. Jak w Ewangelii: „Większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia” (Łk 15,7 w przekładzie Biblii Tysiąclecia).