Akademicka ekspertoza

Zbigniew Drozdowicz

Tytułowa ekspertoza została w swoim czasie zdiagnozowana przez zespół ekspertów i opisana na łamach FA 4/2014 jako jedna z jednostek chorobowych środowiska akademickiego. Wystąpiła jednak wówczas w roli „uboższej siostry” punktozy, w każdym razie nie zostały wyraźnie wyeksponowane jej wątpliwe „wdzięki”. Moim zdaniem niesłusznie, bowiem nie tylko ma ona dłuższe tradycje niż punktoza, lecz także przybiera nie mniej interesujące formy wyrazu. Rzecz jasna nie brakowało i nie brakuje osób, które uważają, że zamiast się do niej umizgać, powinno się ją leczyć.

Tradycje ekspertozy

Jej tradycje sięgają tych odległych czasów, w których pojawiali się pierwsi filozofowie i zaczęli się wypowiadać w taki sposób, jakby byli ekspertami od wszystkiego. Żaden starożytny filozof nie mógłby liczyć na szersze uznanie swoich współczesnych (nie mówiąc już o zapisaniu się w pamięci późniejszych pokoleń), jeśliby publicznie się przyznał, że nie wie tego czy tamtego, a już na pewno spotkałby się z wykluczeniem z grona osób godnych szacunku, gdyby ujawnił, że w gruncie rzeczy nie zna się na niczym. Wprawdzie do historii przeszło sokratejskie: „wiem, że nic nie wiem”, jednak była to swoista prowokacja intelektualna i zachęta do sprawdzenia, czy ktoś faktycznie coś wie. Wiedzę Sokratesa sprawdzali nie tylko jego uczniowie, lecz także konkurenci do filozoficznej sławy i niejednokrotnie wychodziło im na to, że wprawdzie coś niecoś wiedział, ale i sporo jeszcze powinien się dowiedzieć, aby uchodzić za wiarygodnego eksperta od istotnych życiowo kwestii.

W szczególnie trudnej sytuacji znaleźli się filozofowie w okresie, w którym na uznaniu zyskało Augustyńskie credo : „jeśli nie możesz zrozumieć, uwierz, abyś zrozumiał”. Nie chodziło przy tym o pierwszą lepszą wiarę, lecz o tę, której pochwałę głosiły chrześcijańskie autorytety. W wiekach średnich stopniowo zdobywały one pozycje wiodące, przynajmniej w zakresie wiary i wiedzy, której pochwałę głoszono z kościelnych ambon, w momencie pojawienia się uniwersytetów również z uczelnianych katedr. Ci, którzy ośmielali się kwestionować ich nieomylność, niejednokrotnie mieli spore kłopoty życiowe. Pod koniec XII stulecia powołano instytucję kościelną pod nazwą: Inquisitio haereticae pravitatis (występującą od 1542 roku pod nazwą: Świętej Kongregacji Świętego Oficjum), której zadaniem było śledzenie i sądzenie tych, których myślenie i mówienie rodziło podejrzenie, że nie podążają za wskazaniami kościelnych ekspertów. Również różnego rodzaju władze świeckie czuły się uprawnione do wskazywania tego, co jest, a co nie jest właściwe w publicznym wypowiadaniu, wydając (jak to np. miało miejsce w czasach panowania w Anglii Elżbiety I) dekrety przeciwko „hulaszczemu i rozpustnemu” życiu studentów i „ich obelżywym okrzykom”.

Od tamtych czasów wprawdzie sporo się zmieniło nie tylko w Kościele (Święte Oficjum przekształcone zostało w 1908 r. w Kongregację Świętego Oficjum, a w 1965 r. w Świętą Kongregację Nauki Wiary), lecz także na szczytach władzy świeckiej. Tradycja jednak robi swoje i od czasu do czasu zarówno w tym pierwszym, jak i w tej drugiej pojawiają się osoby przekonane o tym, że wiedzą najlepiej, co i kto ma prawo myśleć i mówić, i w jakim może to robić miejscu. Rzecz jasna, nie zawsze to trafia do przekonania tych, których chciałyby one przekonać do swoich poglądów, a w sytuacji, gdy dotyczą one kwestii znacznie wykraczających poza ich doświadczenie życiowe i zawodowe, spotykają się z otwartym kwestionowaniem ich ekspertyz.

Współczesna ekspertoza

Stwierdzenie, że dzisiaj różnego rodzaju ekspertom żyje się trudniej niż w przeszłości jest raczej trudne do obrony. Mają oni bowiem obecnie szczególnie dogodne warunki do rozmnażania się, publicznego występowania i decydowania o tym, co jest, a co nie jest słuszne czy właściwe. Myślę tutaj nie tylko o tzw. medialnych ekspertach (jest to jednak również poważny problem), lecz także o tych, którzy funkcjonują w różnych sferach akademickiego życia, m.in. w roli opiniodawców w procedurach awansowych i grantowych czy doradców politycznych i administracyjnych decydentów. Można nawet powiedzieć, że dzisiaj trudno znaleźć w miarę „opierzonego” akademika, który by nie występował lub nie występuje w roli eksperta. Jest to zresztą wytłumaczalne nie tylko tym, że życie akademickie zyskało na intensywności, lecz także tym, że zachowało ono strukturę hierarchiczną i po to, aby przejść na wyższy szczebel hierarchii trzeba poddać swoje osiągnięcia zawodowe ocenie tych, którzy ten szczebel już zaliczyli. Rzecz jasna dotyczy to samej procedury awansowej, ale także wielu poprzedzających ją procedur opiniodawczych – m.in. przy ubieganiu się o opublikowanie wyników badań w naukowych wydawnictwach uznawanych przez ekspertów za ważne i poważne oraz występowaniu o finansowanie projektów badawczych przez różnego rodzaju instytucje grantowe. W jednym i drugim przypadku otwiera się pole do działania dla ekspertów, a także dla tzw. ekspertów. O aspiracjach i kwalifikacjach tych ostatnich wypowiadałem się jakiś czas temu na łamach „Nauki” (w artykule pod tytułem Zastąpić Pana Boga? ). Nie mógłbym z pełnym przekonaniem powiedzieć, że od tamtego czasu nic się w tym zakresie nie zmieniło. Pytanie tylko, czy zmieniło się na lepsze, czy na gorsze?

Nie chciałbym jednak zyskać miana osoby, która się czepia szczegółów, a nie potrafi dostrzec generaliów. Odwołam się zatem do tych generaliów, które związane są z funkcjonowaniem ekspertów Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułu Naukowego. W internecie można znaleźć interesujące i dające sporo do myślenia zestawienie przedstawicieli kilku wybranych dyscyplin naukowych, którzy brali udział w okresie swoich kadencji w komisjach ds. nadania stopnia doktora habilitowanego lub tytułu profesora. Nie będę się posługiwał nazwiskami, bowiem problem nie tyle w osobach, ile w owych generaliach. Będę jednak operował nazwami dyscyplin, bowiem w jednych zjawisko ekspertozy występuje w szerszym, natomiast w innych w nieco węższym zakresie. Zatem na pierwszym miejscu znalazło się językoznawstwo i dwóch jego reprezentantów: pierwszy w okresie trzech kadencji był ekspertem 113 razy, natomiast drugi w okresie dwóch kadencji 100 razy. Niewiele im ustępuje dwóch liderów nauk o polityce: pierwszy wystąpił bowiem w takiej roli w okresie trzech kadencji 100 razy, natomiast drugi 95 razy. Za ich plecami znalazło się dwóch przedstawicieli filozofii, bowiem jeden z nich w okresie trzech kadencji obsłużył „tylko” 66 procedur awansowych, natomiast drugi 63 (na „usprawiedliwienie” trzeba jednak dodać, że dokonał tego w okresie dwóch kadencji). Można oczywiście podziwiać pracowitość i zaangażowanie ekspertów w dzieło pomnażania kadr akademickich. Można się jednak zastanawiać nad tym, jak różne trzeba mieć kwalifikacje, aby przy daleko idącym zróżnicowaniu problemowym tych dyscyplin podejmować się tak odpowiedzialnej roli. Rzecz jasna, nie twierdzę, że któryś z ekspertów ich nie miał lub posiadał w dostatecznym stopniu. Pytanie tylko, czy ktoś to ocenia i potrafi ocenić?

Kroki zaradcze

Rzecz jasna, nie jest tak, że środowisko akademickie przygląda się biernie rozpowszechnianiu się ekspertozy i przybieraniu przez nią coraz nowych „szatek”. Różnego rodzaju działania w tym zakresie są bowiem podejmowane. Niejednokrotnie mają one na celu nie tyle może odarcie jej z tych „szatek” i odsłonięcie wstydliwych miejsc, ile przemówienie do rozsądku tym, bez których nie mogłaby cieszyć się aż tak dobrą kondycją. Jedne mają łagodny, natomiast inne wstrząsowy charakter. Do tych pierwszych zaliczyłbym przygotowany przez Komisję ds. Etyki w Nauce Kodeks etyki uczonego . W zamieszczonym na łamach FA komentarzu do niego przewodniczący tej komisji, Andrzej Zoll, twierdzi, że został on „oparty na zasadach etycznych obowiązujących w każdym cywilizowanym społeczeństwie”. W preambule do Kodeksu wylicza się cnoty, którymi powinien się kierować każdy uczony – należą do nich „rzetelność, uczciwość, wiarygodność, obiektywizm, bezstronność i niezależność”. Do kwestii ekspertów i ekspertyz odnoszą się bezpośrednio rozdział 5 (zatytułowany: Pracownik nauki jako opiniodawca) oraz rozdział 6 (Pracownik nauki jako ekspert ). W pierwszym wskazuje się m.in. na takie naganne praktyki, jak sporządzanie opinii „zdawkowych, grzecznościowych i złośliwych” („Takie opinie nie tylko krzywdzą, ale i wysoce podrywają autorytet nauki w społeczeństwie i podważają prawo do samorządności środowiska”). Natomiast w tym drugim stwierdza się m.in., że „pracownik nauki podejmuje się opracowania ekspertyzy lub jej części tylko w zakresie swojej specjalności”, i dalej, że przy opracowaniu jej „nie sugeruje się oczekiwaniami zleceniodawcy i nie dopuszcza, aby presja zleceniodawcy wywarła wpływ na merytoryczną zawartość ekspertyzy”, oraz że „odmawia opracowania ekspertyzy, której części i końcowe wnioski miałyby związek z jego interesem osobistym”. Można powiedzieć: wzniosłe słowa. Trzeba jednak dodać, że nie byłoby potrzeby ich wypowiadania i wpisywania do kodeksu, gdyby naganne zachowania nie były udziałem uczonych lub też stanowiły marginalia.

Od wzniosłości odbiegają niejednokrotnie radykalnie komentarze na temat różnego rodzaju ekspertów i ekspertyz w nauce pojawiające się na internetowych forach dyskusyjnych. Część to tzw. hejt (mowa nienawiści) i nie warto się nimi poważnie zajmować. Pojawiają się jednak również ważne głosy w istotnych kwestiach związanych z realiami życia akademickiego. Zaliczam do nich nie tylko przywoływany wykaz aktywności eksperckiej członków CK, lecz także głosy krytyczne, które pojawiły się w trakcie ponaddwuletniej dyskusji nad projektem Ustawy 2.0. MNiSW podaje, że wzięło w niej udział ok. 7 tys. osób, w tym ok. 5,5 tys. osób uczestniczyło w wymianie poglądów i opinii na towarzyszących przygotowaniu tej regulacji prawnej konferencjach naukowych. Brałem udział w niewielu z nich, a co zatem idzie moja opinia nie może być w pełni miarodajna. Mogę jednak powiedzieć, że na spotkaniach, w których uczestniczyłem bezpośrednio, zdarzały się wystąpienia ekspertów świadczące o gruntownej znajomości realiów środowiska akademickiego i o nieoglądaniu się na oczekiwania zleceniodawców i organizatorów tych spotkań (w tym MNiSW). Jeśli jednak bym powiedział, że były one masowe, to zapewne wzbudziłbym zdziwienie niejednego z uczestników tych konferencji.

Do ważnych i poważnych głosów krytycznych pojawiających się w internetowych formach dyskusyjnych zaliczam również te, które dotyczyły ministerialnej listy wydawnictw. Na ten temat również już wypowiadałem się w swoim czasie (m.in. na łamach FA). Dzisiaj jestem skłonny zaryzykować twierdzenie, że tamta fala krytyki nie pozostała bez wpływu na poczynania parlamentarzystów (na ich żądanie ujawniona została lista kilkudziesięciu wydawnictw z ministerialnego „kapelusza”), a także ministerialnych władz przy sporządzaniu nowej listy czasopism. Zasadnicza zmiana polega na tym, że dzieła jej tworzenia nie pozostawiono w ręku kilkudziesięciu, a być może nawet tylko kilku bibliometrów, lecz zlecono jego wykonanie 44 zespołom, do których powołano ok. 400 ekspertów. Lista ta spotyka się wprawdzie również z krytyką (m.in. ze strony ekspertów, których proponowana punktacja nie znalazła uznania ekspertów KEN albo samego ministra), jednak liczniej i śmielej pojawiają się również głosy wyrażające umiarkowane zadowolenie (skłonny byłbym się do nich przyłączyć).

Być może rozwiązanie, w którym jedni eksperci są oceniani przez innych ekspertów, a ci jeszcze przez innych, stanowi sposób na ograniczanie zjawisk patologicznych, których występowanie sygnalizowane jest m.in. w Kodeksie etyki uczonego . Rzecz jasna nie może to iść w nieskończoność i w końcu ktoś musi podjąć wiążące decyzje. Rola ta niejednokrotnie przypada ministrowi. Ważne, aby miał on kompetentnych, a nie tylko usłużnych ekspertów, oraz aby brał na serio pod uwagę ich opinie. Ważna jest również jawność listy ekspertów oraz formułowanych przez nich opinii i ocen. Ostatni warunek został zresztą spełniony przy obecnej liście czasopism naukowych. Oceniam to jako znaczący krok we właściwym kierunku. Jeśli miałbym coś zasugerować, to powiedziałbym, że kolejnym krokiem powinna być analiza trafności eksperckich ocen pod kątem ich związków z ocenianymi czasopismami. Mogłaby ona wnieść coś interesującego do dyskusji nad zależnością punktu widzenia od „miejsca siedzenia”.