Zalety pracy w wydawnictwie
Kilka poprzednich tekstów z tego cyklu było poświęconych problemom, jakie napotykają redaktorzy z wydawnictw naukowych we współpracy z autorami. Można by wyciągnąć z nich wniosek, że ta praca jest jakąś formą kary albo że wykonują ją ludzie, którzy po prostu lubią żyć w stanie permanentnej frustracji. Tak nie jest. Byłem świadkiem sytuacji, gdy o posadę u mojego obecnego pracodawcy starały się osoby wcześniej zatrudnione w dużych prywatnych firmach, gdzie zarabiały więcej. Rozumiem tę logikę myślenia, gdyż sam podejmowałem podobne decyzje. Dlaczego? Żadne z moich dotychczasowych stanowisk nie było pracą marzeń, ale w każdym z tych miejsc poznałem przynajmniej jednego prawdziwego przyjaciela i mogłem (do pewnego stopnia) kształtować treść mojej pracy, samodzielnie decydować i – jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi – wyrażać siebie. Odczuwać satysfakcję z tego, że jestem dobry w czymś, co mnie pociąga i że poświęcam osiem godzin dziennie na zajęcie, które ma dla mnie osobiste znaczenie. Dzięki temu praca nie jest czymś pozwalającym „żyć naprawdę” po godzinach – była częścią życia.
Z punktu widzenia filologa, zwłaszcza legitymującego się dodatkowo przygotowaniem edytorskim, praca w wydawnictwie naukowym może (choć rzecz jasna nie musi) mieć podane wyżej cechy. Jest najważniejszą zaletą są wysokie wymagania, jeśli chodzi o kompetencje, stawiane zarówno w procesie rekrutacji, jak i później, podczas pracy. W polskich realiach (nie wiem, jak jest za granicą) wcale nierzadka jest sytuacja, gdy ogłoszenie pracodawcy zawiera długą listę oczekiwań od kandydata, ba! z przebiegu procesu rekrutacyjnego, często wieloetapowego, można wywnioskować, że praca na danym stanowisku będzie trudna, skomplikowana i odpowiedzialna. Potem zaś się okazuje, że długie godziny spędza się na powtarzalnych czynnościach wymagających skupienia, ale w sumie mało ambitnych.
Przez pewien czas pracowałem w korporacji. Atmosfera była dobra, poziom stresu akceptowalny, ale jednym z argumentów za zwolnieniem się był fakt, że dopiero po pewnym czasie dowiedziałem się od bezpośredniego przełożonego, że moje stanowisko nie wymaga nawet wyższego wykształcenia.
W wydawnictwie naukowym sytuacja jest odwrotna: wynagrodzenie jest niższe, benefitów mniej, lecz ta praca definitywnie wymaga wykształcenia nie tylko wyższego, ale o określonym profilu, a do tego znajomości języków obcych (i w dłuższej perspektywie – kilku innych specjalistycznych umiejętności). Wiem o kilku rekrutacjach na stanowisko podobne do mojego, które zakończyły się fiaskiem – kandydatów nie brakowało, ale żaden nie spełniał wymagań. Z kolei po zatrudnieniu pojawiają się autentyczne wyzwania, nie korporacyjne czelendże, ale problemy, których rozwiązanie leży mi na sercu z powodów czysto ambicjonalnych, nawet jeśli premii za to nie dostanę. Co więcej, uporanie się z nimi wymaga zdobywania nowych kompetencji i poszerzania istniejących – kompetencji, które będą przydatne zarówno w dalszej karierze w danej instytucji, jak i przy zmianie pracy. W pracy redaktora/edytora jest to szczególnie ważne – w środowisku korporacyjnym jest to bardzo trudne, ale w branży wydawniczej stosunkowo łatwo można wylądować na ciepłej posadce niewymagającej samorozwoju. Owszem, żyje się wtedy bezstresowo do momentu, gdy się straci pracę (wtedy się okazuje, że rynek pracy nie jest dla nas przyjazny) albo gdy się zestarzejemy (a wówczas może się pojawić gorzka refleksja, że pod względem zawodowym w dużej mierze zmarnowaliśmy życie).
Wśród wspólnie ustalonych reguł
W wielu wydawnictwach naukowych bardzo konkretnym wyzwaniem jest redagowanie tekstów w językach obcych, przede wszystkim po angielsku, ale nie tylko. Samo w sobie jest to znakomitą gimnastyką dla umysłu. Nie wspominając już o tym, że wymusza ciągłą naukę języka na wysokim poziomie zaawansowania (włącznie z odmianami regionalnymi i stylistycznymi, zaawansowaną interpunkcją itp.). Pozwala to też bardziej świadomie redagować publikacje w ojczystym języku – pojawia się świadomość, że pewne reguły i konwencje nie są oczywiste i właśnie dlatego należy o nich pamiętać. Wielu redaktorów zachęca to do nauki kolejnych języków. W takiej pracy jak w żadnej innej można zdać sobie sprawę, że obca mowa jest całym osobnym światem i nośnikiem kultury, a nie wyłącznie narzędziem racjonalnej komunikacji.
W takiej pracy można po prostu wykorzystać wiedzę nabytą na studiach, w ramach samokształcenia i w poprzednich miejscach pracy (o ile była to branża wydawnicza) w znacznie większym stopniu niż jest to możliwe w wielu instytucjach czysto komercyjnych. Tu szansa na to, że ktoś będzie sugerował, iż młoda, pełna zapału osoba „czepia się” lub „wymądrza” i na pewno jej przejdzie, jest znacznie mniejsza. W wydawnictwach naukowych znacznie częściej można się spotkać ze spisanymi konwencjami wydawniczymi i to nienarzuconymi z góry przez szefostwo, ale wypracowywanymi i sukcesywnie modyfikowanymi przez samych redaktorów. Sam uczestniczyłem w powstawaniu takiego dokumentu, może nie całościowej konwencji wydawniczej, ale zboru pewnych reguł, które wspólnie ustaliliśmy w drodze ucierania kompromisu, i do przestrzegania których się zobowiązaliśmy. Dla edytora z krwi i kości to, czy stosujemy do cytatów wewnątrz cytatów cudzysłowy francuskie czy niemieckie, naprawdę ma znaczenie – w wydawnictwie naukowym można merytorycznie spierać się o takie rzeczy z innymi redaktorami i uczyć się od nich.
Wydawnictwo naukowe z reguły (niestety nie zawsze) oznacza wysokie standardy wykonywanej pracy. Tu rzadziej pracuje się na tempo, a jeśli nawet, to bez ekscesów w tej mierze, bo po prostu nie można sobie pozwolić na brakoróbstwo. To prawda, we współczesnych publikacjach naukowych różnego typu błędy edytorskie trafiają się częściej niż jeszcze trzydzieści lat temu, ale wciąż wiele wydawnictw (prawniczych, medycznych, uczelnianych) trzyma poziom. W wydawnictwach większych (i lepiej płacących), ale specjalizujących się w poradnikach lub krzyżówkach, zdarza się natomiast usłyszeć: „Oj nieważne, nikt nie zauważy, puszczamy do druku”. Po kilku latach pracy w takiej nonszalanckiej atmosferze można się skutecznie cofnąć w rozwoju zawodowym i po prostu oduczyć należytej staranności. Bywają też wydawnictwa, gdzie tempo pracy jest tak obłędne, że choćby ktoś robił korekty już w życiu płodowym, znienawidzi to zajęcie, bo będzie mu się ono kojarzyło z burą za każdy błąd.
W wydawnictwie naukowym można, a nawet trzeba analizować redagowany tekst, nie tylko poszukiwać literówek (ma to miejsce na dalszych etapach pracy nad tekstem), lecz przede wszystkim sprawdzać, czy tekst jest zrozumiały, spójny, napisany poprawnie i naprawdę dobrze. Można dyskutować z autorami, ustalać, umawiać się na coś – artykuł czy książka nie jest (a przynajmniej niewyłącznie) produktem, który ma zarobić, lecz ma wartość autoteliczną. Ma znaczenie to, na ile publikacja będzie przyjazna dla odbiorcy: studenta, naukowca, lekarza, prawnika. Nie jest to być może ten poziom współpracy z autorem, co w wydawnictwach publikujących literaturę piękną, ale z autorami krzyżówek panoramicznych czy opisów produktów w sklepach internetowych redaktorzy w ogóle nie mają kontaktu (w pewnych sytuacjach trudno nawet mówić o autorstwie). Z punktu widzenia redaktora znaczenie ma też fakt, że w ramach obowiązków zawodowych analizuje się teksty, z których można się sporo dowiedzieć (tak jak redagując literaturę piękną w godzinach pracy często obcuje się z dobrą, a przynajmniej profesjonalnie napisaną prozą lub literaturą faktu, rzadziej poezją).
Bez rosyjskich koszyczków
Publikacje naukowe cechują się na ogół dość konserwatywną szatą edytorską, ale jeśli ktoś ma niezbędną wrażliwość estetyczną i umiejętności, nawet w niewielkim wydawnictwie uczelnianym można projektować stylowe okładki, a nawet projektować nowe fonty (a przynajmniej samodzielnie decydować o ich wyborze). Jeśli zaś ktoś lubi wyzwania w składzie, w książkach, skryptach i czasopismach naukowych nie brakuje równań, rzadkich symboli, pojęć i cytatów składanych egzotycznymi alfabetami, materiałów wymagających specyficznego rozplanowania na stronie lub rozkładówce, a przede wszystkim skomplikowanych ilustracji pełniących funkcję inną niż dekoracyjna lub uzupełniająca. Zapewne wielu składaczy ma z czasem trochę dość takich wyzwań, ale od doświadczonych DTP-owców wiem, że składanie wciąż tego samego według tych samych schematów początkowo jest relaksujące, jednak po kilku miesiącach staje się śmiertelnie nudne. I znów – tu jest większa szansa, że po prostu będzie czas na kreatywność, na eksperymenty. Być może nie można popuścić wodzy fantazji tak, jak w wydawnictwie o profilu literackim, jednakże odrobina dyscypliny dobrze wpływa na talent (wiem coś o tym).
Wreszcie zaleta bardziej „okołozawodowa”: ważne jest nie tylko to, co się robi, lecz także z kim. Niektórzy wyobrażają sobie personel wydawnictwa naukowego jako grupę pań w wieku co najmniej trolejbusowym, w niemodnych sweterkach i okularach w grubych oprawkach, pijących kawę „plujkę” ze szklanek (do tego osadzonych w rosyjskich metalowych koszyczkach). Zapewniam, że to tak nie wygląda, tzn. zgadza się tylko płeć, bo faktycznie jest to dość sfeminizowane środowisko. Jeśli ktoś chciałby pracować z ludźmi, którzy będą go inspirować do rozwoju zarówno zawodowego, jak i osobistego, to taka instytucja jest dobrym wyborem. Tu czytanie ambitnej literatury, publikowanie w czasopismach literackich czy filmowych, mniej standardowe zainteresowania czy ogólny życiowy nonkonformizm są raczej normą, a przynajmniej są nie tylko akceptowane, lecz także wzbudzają autentyczne zainteresowanie.
Chciałbym zostać dobrze zrozumiany: przy pewnym poziomie nonkonformizmu odpowiedniejszym miejscem będzie zespół punkowy, ale jeśli ktoś chce pracować z ludźmi bardziej kompetentnymi i po prostu mądrzejszymi od siebie, to wydawnictwo naukowe jest dobrym wyborem.
Właśnie pracując w wydawnictwie naukowym zacząłem w bardziej uporządkowany sposób myśleć o tym, czego oczekuję od życia zawodowego i w jakim kierunku chcę się rozwijać. Tak jak wcześniej na pytanie o zawód mogłem odpowiedzieć: „Jestem dziennikarzem” (i obserwować uniesione brwi rozmówcy), tak teraz odpowiedź „Jestem redaktorem w wydawnictwie naukowym” budzi szacunek. I słusznie, bo sam szanuję swoją pracę. I lubię ją. Po prostu. ?
Dodaj komentarz
Komentarze