Światowość i prowincjonalizm

Zbigniew Drozdowicz

Dla niejednego uczonego osiągnięcie światowego poziomu w badaniach naukowych stanowi pragnienie motywujące do większej aktywności zawodowej. Problem nie tylko w tym, że nie było i nie ma jednego wzorca światowości, lecz także w tym, że te z nich, które pasują do jednych dyscyplin naukowych, nie pod każdym względem pasują do innych. Co więcej, w tej samej dyscyplinie można spełniać standardy światowości pod jednym względem, ale nie spełniać ich pod innym, i praktykować swoisty prowincjonalizm. Przy wszystkich zawiłościach można jednak wskazać przynajmniej niektóre cechy zarówno światowości, jak i prowincjonalizmu.

Nauka światowa

O nauce tej można usłyszeć m.in. przy okazji przyznawania prestiżowych wyróżnień za odkrycia, których znaczenie tylko niewielu rozumie. Nie musi, bo wystarczy, że potrafią je ocenić i docenić specjaliści, którzy decydują o przyznaniu wyróżnień. Rzecz jasna również oni mogą się mylić i czasami się mylą, a posiadacze znaczących osiągnięć naukowych, którzy z różnych względów nie otrzymali wyróżnień, mogą nawet uważać, że zdarza się to zbyt często. Takie myślenie może, ale nie musi oznaczać prowincjonalizmu. Podobnie zresztą jest z różnorakimi rankingami wyższych uczelni, w których prowadzi się badania naukowe i kształci studentów. Są one różne i o żadnym nie można powiedzieć, że z matematyczną dokładnością uwzględnia wszystko to, co najlepsze. Jednak te, które – tak jak ranking szanghajski – są w miarę poważnie traktowane w środowisku akademickim, stosują podobne kryteria, takie m.in. jak liczba wypromowanych i zatrudnianych noblistów czy liczba projektów badawczych, które realizowane są przez międzynarodowe zespoły badawcze, a ich finansowanie jest porównywalne z finansowaniem przedsięwzięć dużych korporacji przemysłowych. Zresztą nawet po przyjęciu innych kryteriów niż wymienione na liście nauki światowej pojawiają się z reguły te same ośrodki akademickie i badawcze – w pierwszej kolejności amerykańskie (Uniwersytet Harvarda czy MIT), jednak w niedużej odległości od nich znajduje się kilka uczelni europejskich (m.in. Uniwersytety Cambridge czy Oksford). Wszystko to, co zostało tutaj powiedziane o światowej nauce, należy do faktów powszechnie znanych i powtarzanych nie tylko przy tych okazjach, gdy się chce „oddać cesarzowi to, co cesarskie”, lecz także gdy chce się wskazać wzorce do naśladowania przez tych, którym czegoś jeszcze brakuje, aby znaleźć się na „tronie”.

Warto jeszcze powiedzieć chociażby parę słów o uczonych, którzy zapisali znaczące karty w nauce. Ich zawodowe i prywatne życie niejednokrotnie nie jest wielką tajemnicą, bowiem istnieje całkiem pokaźna literatura wspomnieniowa na ten temat (zainteresowanym polecam chociażby wspomnienia Jane Hawking, pierwszej żony Stephena Hawkinga). Sięgają po nią jednak stosunkowo nieliczni, a szkoda, bo można byłoby ostrożniej formułować uogólnienia na temat tych, których dokonania są wprawdzie pomnikowe, ale ich autorów raczej trudno zaliczyć do grona świętych. Przywołam jednak nie grzechy czy grzeszki któregoś z nich, lecz fragmenty wspomnień Andrzeja Walickiego (zamieszczone w „Przeglądzie Filozoficznym” nr 1/2014) z okresu jego pracy w Oksfordzie. Zdaniem tego filozofa, „był to zupełnie odmienny, uroczo anachroniczny świat. Wspólne posiłki, wieczorem w togach, z obsługą przez lokai, ścisłe przestrzeganie ustalonych rytuałów (np. o czym można rozmawiać i kiedy; nigdy o sprawach własnej profesji i o polityce), a ponadto rygorystyczne kultywowanie swoistych tradycji. (…) Nade wszystko zaś przenikający całą atmosferę ideał gentlemana, tj. człowieka niespieszącego się, mającego na wszystko czas, pewnego własnej wartości, a więc gardzącego tytułomanią i niepopisującego się erudycją w przypisach do swoich prac”. I jeszcze coś, co w naszym kraju traktowane jest jako tzw. oczywista oczywistość, tj. „staranie się o potwierdzenie własnej pozycji przez zdobywanie stopni naukowych”. W świetle oksfordzkich standardów to „cecha parweniusza”. Rzecz jasna, ów „uroczy anachroniczny klimat”, tradycjonalizm i ideał gentlemana to jeszcze nie światowość. Stanowią one jednak warunki sprzyjające jej pojawieniu się i umocnieniu.

Nauka prowincjonalna

Nie każda forma prowincjonalizmu ma negatywne konotacje. Wiele zależy od historycznego i kulturowego kontekstu. Przykładowo: we Francji od wieków mianem prowincji określa się wszystko to, co znajduje się poza Paryżem. Dotyczy to również znaczących ośrodków badawczych poza tym miastem. W czasach potęgującego się globalizmu prowincjonalizm (występujący również pod nazwą regionalizmu) może uchodzić i niejednokrotnie uchodzi za zdrowy przejaw obrony tożsamości kulturowej przed tymi, którzy chcieliby ową kulturę „przyodziać” w taki sam lub niewiele różniący się garnitur od skrojonego w innej części świata (nierzadko w Ameryce). Podobnie jest, a w każdym razie może być, w nauce – zwłaszcza w dyscyplinach, które odwołują się do badań związanych z lokalnymi kulturami. Trzeba jednak powiedzieć, że w Anglii czy Francji dyscypliny te zaliczane nie do nauki (science ), lecz do literatury (lettres ). Zresztą także w tych ostatnich oczekuje się korzystania ze światowych osiągnięć. W czasach otwartych granic i internetowych środków komunikacji można pracować naukowo w prowincjonalnym ośrodku naukowym i prowadzić badania na światowym poziomie. Trzeba jednak chcieć i potrafić korzystać z tych udogodnień. Ci, którzy potrafią korzystać z tych drugich, ale nie chcą lub nie potrafią korzystać z tych pierwszych uprawiają coś w rodzaju substytutu światowości. Myślę tutaj m.in. o tych, którzy uważają, że każdy wynik badań naukowych można i należy przełożyć na wskaźniki punktowe, które trafnie wskazują miejsce autora w rankingu uczonych. Nawet w Stanach Zjednoczonych, gdzie zaczęła się epidemia punktozy i hirschomani, są ucz elnie, na których nie jest to sprowadzane do „cytowalności”.

Przywoływany już tutaj A. Walicki pisze, że na Uniwersytecie Notre Dame (tam również był zatrudniony) punkty przyznawane były nie tylko za publikacje, lecz także za „dobre warunki pracy, w tym wysokość uposażeń i stypendiów, za skład osobowy studentów (premiując wielorasowość i maksymalną liczbę studentów płci żeńskiej), a także, rzecz jasna za zadowolenie studentów z nauczania. (…) « Cytowalność» natomiast słusznie traktowano z przymrużeniem oka, a nadmierna ilość publikacji uważana była (podobnie jak w Australii) za zjawisko podejrzane…”.

Szalejące w naszym kraju punktoza i hirschomania mają jednak przynajmniej pewne zewnętrzne znamiona światowości. Trudno byłoby natomiast ich się doszukać w takich przejawach naukowego prowincjonalizmu, jakim jest zajmowanie się wyłącznie lokalnymi problemami i przedstawianie wyników badań głównie po to, aby dopisać kolejną pozycję do listy publikacji. Trudno byłoby również ich się doszukać w podejmowaniu wprawdzie ważnych problemów, ale w zasadzie już rozwiązanych przez innych – jednak trzeba o tym wiedzieć, a do tego konieczna jest znajomość światowej literatury oraz umiejętność korzystania ze środków badawczych, których efektywność sprawdzana była wielokrotnie przez różnych uczonych.

Rzecz jasna niezbędna jest znajomość języków obcych. M oże jednak okazać się ona niewystarczająca bez bezpośrednich kontaktów ze znaczącymi uczonymi, którzy mogą niejedno dopowiedzieć zarówno na temat zalet, jak i wad czy ograniczeń stosowanych środków badawczych. Istnieją oczywiście różne możliwości nawiązywania kontaktów. Jedną z popularniejszych jest udział w życiu naukowym przez spot ykanie się na międzynarodowych konferencjach i poddawanie pod dyskusje wyników swoich badań. Udział ten może jednak również przybierać formę swoistej „przykrywki” dla naukowego prowincjonalizmu. Na niejednej ważnej i poważnej konferencji naukowej wygłaszane są bowiem nie tylko referaty na światowym, ale także na prowincjonalnym poziomie – nie tylko w podejmowanej problematyce, lecz także w sposobie jej rozwiązywania i prezentowania. Mniej popularną formą udziału w międzynarodowym życiu naukowym są pobyty stażowe i wykłady gościnne. Są one efektywne jednak tylko wówczas, gdy odbywają się w znaczących ośrodkach akademickich i nie polegają na pobycie jako „martwa dusza” (jeśli tak można nazwać pobyt bez faktycznego udziału w życiu naukowym takiego ośrodka).

Kilka pytań i sugestii

Najbardziej zasadnicze pytanie nie sprowadza się do hamletowskiego: być czy nie być światowcem w nauce. Jest bowiem oczywiste, że raczej lepiej nim być niż nie być. Sprowadza się ono natomiast do pytania, pod jakim względem warto i należałoby nim być, aby bez kompleksów i ryzyka ośmieszenia się móc pokazać się na „salonach” światowej nauki. Zapewne znajdą się tacy, którzy będą twierdzili, że do tego niezbędna jest biegła znajomość języka angielskiego. Sugerowałbym im zapoznanie się z biografiami nieangielskojęzycznych uczonych, którzy przynajmniej w początkowym okresie światowej kariery mieli z tym językiem poważne problemy (zainteresowanych odsyłam do książki A. Paisa Czas Nielsa Bohra). Rzecz jasna w kraju tak przywiązanym do swoich tradycji jak Anglia lepiej znać niż nie znać język angielski, a jeszcze lepiej posługiwać się nim z akcentem oksfordzkim. Jednak we Francji wskazane jest posługiwanie się językiem francuskim i w miarę możliwości z akcentem paryskim. Chcę przez to powiedzieć tylko tyle, że dobra znajomość języków obcych może być pomocna w funkcjonowaniu na „salonach” naukowych, jednak jest ona niewystarczająca do tego, aby być pełnoprawnym uczestnikiem światowego życia.

Drugie pytanie dotyczy osób, które wprawdzie bywały i bywają na niejednym „salonie” i znają obowiązujące zasady, a mimo to permanentnie je naruszają, chociażby poprzez publikowanie licznych monografii naukowych (wg. A. Walickiego, w USA za granicę przyzwoitości uznaje się opublikowanie w całej karierze naukowej nie więcej niż trzech), a do tego publikowanie licznych artykułów naukowych i – co gorsza – publiczne obnoszenie się z tą aktywnością. Niestety nikt nie jest doskonały. Czyż jednak nie jest podejrzane, a nawet irytujące to, że niektórzy uczeni tak dalece odbiegają w swojej publikacyjnej aktywności od środowiskowej przeciętnej, że ich bliższemu i dalszemu otoczeniu trudno odpowiedzieć na pytania, jak to robią i po co. Być może próbują w ten sposób ukryć nie do końca uświadamiane kompleksy albo po prostu chcą nam zrobić przykrość. Trochę żartuję, ale tylko trochę. W swoim środowisku akademickim spotykałem się bowiem nie tylko z osobami nadaktywnymi naukowo (nie było ich jednak wiele), lecz także z podobnymi opiniami (było ich więcej). Towarzyszyła im niejednokrotnie próba deprecjonowania osiągnięć naukowych takich osób.

Jeszcze pewna autorefleksja. Jeśli się trzymać takiego kryterium światowości jak opublikowanie w ciągu całej kariery naukowej nie więcej niż trzech monografii naukowych, to należę do prowincjuszy. Liczba moich monografii jest niestety znacznie większa, a artykułów jeszcze większa i – co gorsza – każdego roku się powiększa. Nie znajduję żadnego przekonywującego usprawiedliwienia na naruszenie tych środowiskowych obyczajów. Z całą pewnością nie chodzi mi o zaliczenie kolejnego progu akademickiej kariery (ostatni ważny awans uzyskałem ponad 25 lat temu). Nie chodzi również o zabieganie o uznanie ekspertów, którzy opiniują projekty badawcze w konkursach (zniechęcili mnie do tego skutecznie już kilkanaście lat temu). Mógłbym wprawdzie powiedzieć, że pisanie i publikowanie uznaję za obowiązek zawodowy, a nawet przyznać, że przychodzi mi to względnie łatwo. Czy jednak można poważnie potraktować takie usprawiedliwienie? Co gorsza, mogłoby ono urazić wykonujących ten sam zawód, którzy potrafią zachować daleko idącą wstrzemięźliwość w prezentowaniu wyników badań. Nie będę jednak przepraszał za mój prowincjonalizm. ?